pracownia z Rafała Pytla
Anna Stankiewicz Małopolski Instytut Kultury w Krakowie Z Rafałem Pytlem rozmawia Agnieszka Jankowska-Marzec A.J.M.: Rafale, czy zawsze pracowałeś w miejscach, (...)Z Rafałem Pytlem rozmawia Agnieszka Jankowska-Marzec
A.J.M.: Rafale, czy zawsze pracowałeś w miejscach, w których równocześnie mieszkasz? To połączenie domu i pracowni Ci nie przeszkadza?
R.P.: Nie, jestem do takiego modelu przyzwyczajony. Gdy byłem sam, mieszkałem w pracowni. Teraz podobnie mam własną przestrzeń do pracy w domu rodzinnym. Lubię mieć kontakt z synem i świadomość, że on tu jest. Uczestniczy w części moich działań twórczych, które są bardziej mechaniczne, na przykład gdy przygotowuję matryce graficzne. Czasem ciężej się skupić, ale lubię, gdy towarzyszy mi przy pracy. Fakt, że nie muszę nigdzie dojeżdżać do osobnej pracowni, jest dla mnie bardzo wygodny. Po prostu nie tracę czasu. Pracuję na ASP, więc uczelnia pochłania mi sporo czasu, więc tym bardziej cieszę się, że mogę na moim poddaszu pracować w spokoju.
A.J.M.: Jesteś zadowolony z panujących tutaj warunków?
R.P.: Bardzo! Świetnie mi się tutaj pracuje. Ukształtowałem je po swojemu, wszystkie meble wykonałem samodzielnie. Jak zobaczył na zdjęciach to miejsce mój kolega artysta Kuba Pierzchała, powiedział: „ No bardzo fajnie to zrobiłeś. Coś między Słodowym a Hansenem”. To był dla mnie taki żart-komplement, bo przecież nie jestem zawodowym stolarzem ani projektantem mebli. Oczywiście, jeśli chodzi o skalę, to bardzo ciasna pracownia. Z trudem wcisnąłem tu prasę graficzną. Nigdy nie byłem jednak gigantomaniakiem, jestem raczej kameralistą i maksymalny, jaki daje mi moja prasa, format 100 × 70 cm, jest już dla mnie wystarczająco duży. Lubię taką sztukę, którą się da ze sobą gdzieś zabrać, spakować, przewiesić, więc ta przestrzeń jest dla mnie wystarczająca, przytulna, zachęcająca do skupienia i pracy.





A.J.M.: Jak wygląda Twój typowy dzień w pracowni?
R.P.: Ponieważ pracownia znajduje się w moim domu, więc po pierwsze zamykam drzwi, żeby innym nie przeszkadzać. Piję szklankę ciepłej wody, czasami włączam moją ulubioną muzykę, muzykę tła, to są raczej jakieś ambientowe ścieżki: Brian Eno, William Basinski, Tim Hecker, swoją drogą część z tych artystów posługuje się pętlami muzycznymi, elementem powtarzalności, co dość mocno wpłynęło na formę moich grafik. Słucham zresztą różnych kompozytorów, uwielbiam muzykę poważną XX wieku, chociaż często ona jest zbyt absorbująca i przy niej nie jestem w stanie pracować. Lutosławski, Stockhausen czy Kaija Saariaho bardzo wpływali na mnie w przeszłości. Zdarza mi się niekiedy słuchać podcastów albo audiobooków, ale kiedy wymyślam koncepcję pracy, to w pracowni musi panować absolutna cisza.





A.J.M.: Koncepcję wymyślasz i potem projektujesz prace na komputerze…
R.P.: Nie, nie używam do tego komputera. Wystarczy mi kartka papieru i ołówek albo flamaster. Szkicuję wstępny zarys formy, no i biorę się do pracy. Często modyfikuję pomysły już wprost na matrycy. Nie działam jednak zbyt spontanicznie, często, tak jak to bywa w przypadku graficznego świata, pomysł rodzi pomysł, grafika grafikę.
Kiedyś byłem „sową”, obecnie najlepiej pracuje mi się przed południem, z kilku względów: obecności światła naturalnego, zajęć na uczelni, które prowadzę po południu i rytmu domu rodzinnego. Światło naturalne jest coraz ważniejsze dla mnie, nie tylko ze względu na wzrok, ale nastrój i energię, którą ze sobą niesie.
A.J.M.: Określasz się jako artysta interdyscyplinarny, bo rzeczywiście odnajdujesz się w wielu mediach, ale jesteś absolwentem Wydziału Malarstwa krakowskiej ASP. Co spowodowało, ze zdecydowałeś się je porzucić?
R.P.: Moja droga malarska, jeśli mogę tak ją określić, dość szybko wkroczyła w ekspresje związane z gestem, z czystą emocją. Wcześnie zacząłem malować farbą olejną, już w szóstej czy siódmej klasie szkoły podstawowej. Mój ojciec Zdzisław Pytel był artystą malarzem, dał mi szeroki pędzel, wycisnął farbę olejną i zachęcał, żeby malować szeroko, plamą, zamaszyście – taką szkołę przeszedł sam u kolorystów. W pewnym momencie zacząłem jednak odczuwać zmęczenie takim sposobem malowania. Równocześnie już w liceum plastycznym bardzo lubiłem przedmiot, który nazywał się „kompozycja”, z pewną ilością ćwiczeń konstrukcyjnych i geometrią, innymi słowy komponentami projektowymi. Na studiach w ramach wolnego wyboru wybrałem pracownię Profesora Zbigniewa Lutomskiego (grafika), który preferował język abstrakcji i to był dla mnie rodzaj „detoksu” od tej malarskiej ekspresji, która wprowadzała w moje życie jakiś rodzaj nerwowości, braku poczucia spełnienia. Zafascynowałem się wtedy na dobre linorytem i od tamtej pory, ta technika towarzyszy mi stale z małymi przerwami. Z malarstwem rozstałem się więc bez żalu i z pewną ulgą. Natomiast jeśli chodzi o działania w różnych mediach, to gdy czuję, że tracę impet twórczy, nie rozwijam się, wtedy muszę spróbować czegoś innego. Trochę w tym myśleniu jest obecny temat recyklingu. Dużo odbitek graficznych mi po prostu nie wychodziło, więc starałem się wykorzystywać ten papier w inny sposób i zacząłem tworzyć reliefy, prace przestrzenne. Eksperymentowanie z różnymi mediami jest dla mnie naturalnym procesem. Nie mogę jednak kategorycznie stwierdzić, że nigdy nie powrócę do malarstwa, nie sądzę natomiast, żebym wrócił kiedykolwiek do takiego malarstwa ekspresyjnego czy malarstwa materii, które kiedyś uprawiałem. Dwa razy do tej samej wody się nie wchodzi.



A.J.M.: Porozmawiajmy zatem o grafice, którą odkryłeś na studiach…
R.P.: Większość moich koleżanek i kolegów z wydziału malarstwa wybierała najczęściej jako dodatkową technikę, którą chcieli zgłębiać, litografię, a ta jest bardzo malarska. Ja potrzebowałem takiej techniki, która nie da mi prostego przełożenia tego, co robię na obrazie, na język graficzny. Wtedy, na tym etapie wydawało mi się, że najbardziej surowym narzędziem będzie dłuto i linoleum. Z moim pojawieniem się w pracowni Zbigniewa Lutomskiego wiąże się pewna anegdotka. Profesor Bogdan Miga, który był wtedy jego asystentem, dał mi kawałek linoleum, żebym spróbował w ogóle, jak się tnie. Ja po prostu spróbowałem stabilnie poprowadzić taką prostą linię wzdłuż formatki linorytniczej. Wyszło mi idealnie przez sam środek. I akurat wszedł do pracowni profesor Lutomski, zajrzał mi przez ramie i stwierdził: „Cóż to za proste, lapidarne rozwiązanie!” Pomyślał, że to już jest jakiś gotowy minimalistyczny projekt. To mnie bardzo urzekło, że w pracowni jest otwartość na takie rozwiązania. I od razu jakoś poczuliśmy wspólny język z profesorem, który podkreślał ważność rozwiązań formalnych, trochę niechętnie odnosząc się do treści literackich.


A.J.M.: Obok grafiki zaczęło Cię też kusić odkrywanie trzeciego wymiaru…
R.P.: No bo ja nie jestem typowym grafikiem. Ten tak zwany trzeci wymiar, czyli wyjście poza płaską powierzchnię odbitki ma związek z malarstwem. Kiedy jeszcze malowałem obrazy, ważne było dla mnie malarstwo materii, gęstość, wypukłość warstwy farby na powierzchni płótna. Obserwując je, coraz bardziej czułem, że pociąga mnie tworzenie reliefów. Na początku tworzyłem formy przestrzenne z drewna, malując jego powierzchnię i poszczególne elementy; powiedzmy, że była to tradycja kształtowania formy bliska Stażewskiemu czy prostszym, wczesnym pracom Andrzeja Nowackiego. Potem ta reliefowość wyniknęła z warsztatu graficznego. Przypadkiem dokonałem perforacji papieru podłożonego pod matrycę linorytniczą, przebijając ją na wylot. Powstało cięcie dokładnie tego samego kształtu co w linorycie, tylko zyskało trzeci wymiar. To otworzyło pewną formalną drogę, którą podążam co pewien czas. W ostatnich latach powstawały również reliefy z tak zwanej czarnej serii, w której wykorzystywałem papier barwiony na czarno.



A.J.M.: Wykonałeś w swoim życiu także kilka książek artystycznych. Czy mógłbyś opowiedzieć o tym doświadczeniu?
R.P.: Tak, to prawda, nigdy jednak nie były to klasyczne książki z tekstem i ilustracją, zawsze plasowałem się na peryferiach tej coraz bardziej pojemnej definicji książki artystycznej. To już dawno poszło w obiekt. Moimi idolami w tym rejonie działań byli nauczyciele, z którymi miałem kontakt jeszcze w czasie studiów, profesorowie: Andrzej Bednarczyk i Zbyszek Sałaj, ich rodzaj niestandardowego podejścia do papieru jako materiału bardzo mi odpowiadał.
A.J.M.: Brałeś nawet udział w rezydencjach w Muzeum Papiernictwa w Dusznikach Zdroju.
R.P.: Tak, zdarzyło się to dwukrotnie, dzięki Tomkowi Westrychowi, który był kuratorem tych cyklicznych rezydencji, plenerów. Wydaje mi się, że Tomek zaprosił mnie ze względu na sposób, w jaki traktuję materię papieru, to znaczy eksponuję nie jego efemeryczność czy ulotność, a raczej ciężar. Materia papieru służy mi przede wszystkim do tworzenia kompozycji reliefowych. Myślę, że chciał, żeby moje spojrzenie na to medium spotkało się z tradycyjnym widzeniem tego materiału i aby doszło do dyskusji i wymiany poglądów z innymi uczestnikami rezydencji. Spotkanie z innymi twórcami było dla mnie naprawdę ważne – wydaje mi się, że konfrontacja postaw każdemu artyście się przydaje. Ja nawet, paradoksalnie, podczas pobytu w Dusznikach nie czerpałem papieru, nie czułem takiej potrzeby, choć zobaczyłem ten proces z bliska. Zresztą założeniem było, że każdy uczestnik przyjeżdża z gotowym pomysłem i tam go realizuje. Nie było więc czasu na zmianę koncepcji i eksperymenty. Lubię terminowość i wywiązywanie się z założeń wstępnych i jeśli wiem, że mamy zakończyć rezydencję lub plener gotową pracą, to dokładam starań, aby tak właśnie się stało. Poza tym mam złe doświadczenia z takimi spontanicznymi działaniami, które zazwyczaj nas zachwycają w pierwszych chwilach, ale nie wytrzymują próby czasu.



A.J.M.: Czyli jak zrobisz pracę, to potrzebujesz trochę czasu, aby uznać, że jesteś z niej zadowolony?
R.P.: Tak, po „wycięciu” grafiki i zrobieniu odbitki próbnej potrzebuję paru tygodni, żeby z nią pobyć i stwierdzić, czy ona się do czegokolwiek nadaje. To jest trochę walka z naszym artystycznym ego. Które czasami może nas zaprowadzić na manowce. Miłość własna, która każdemu artyście przecież towarzyszy bywa niebezpieczna. W tym kontekście mieszkanie blisko pracowni jest dobre, bo można tę weryfikację prowadzić na bieżąco. Dlatego nie lubię sytuacji, w której są krótkie terminy, jest jakiś pomysł kuratorski na za tydzień. Potrzebuję więcej czasu na ocenę moich prac i decyzję, że jestem gotowy je pokazać.
A.J.M.: Standardowe pytanie: co Cię inspiruje najbardziej?
R.P.: To, co powiem, może wydawać się kontrowersyjne, ale najmniej inspiruje mnie sztuka plastyczna. Zdecydowanie bardziej literatura. Lubię realizm magiczny, trochę paradoksalnie, jako twórca zanurzony w geometrii, która może nie kojarzyć się z takim myśleniem. Nadal bardzo ważny jest dla mnie Bruno Schulz. Lubię takie nieproste inspiracje, w końcu świat i samo życie są tak złożone w swych przejawach. Kino bardzo mnie ukształtowało w młodości. No i oczywiście muzyka.
A.J.M.: Muzyka odgrywa bardzo istotną rolę w Twoich artystycznych działaniach, tworzysz przecież kolaże dźwiękowe, nagrania terenowe.
R.P.: Żartując trochę, po prostu zamiast łowienia ryb w wolnym czasie łowię dźwięki. Zacząłem się interesować „field recordingiem” gdzieś około 2005 roku, kiedy ten nurt nie był jeszcze tak popularny w Polsce. Nie było wtedy jeszcze specjalnie czym nagrywać, zwłaszcza jeśli chodzi o same urządzenia rejestrujące, to było wtedy hobby dostępne bardziej dla zawodowych dźwiękowców. Odkryciem stała się dla mnie strona internetowa Tomka Brodniewicza, który nagrywał dźwięki natury na mikrofony. Wtedy w krajach anglosaskich było to dosyć modne zajęcie, a widok człowieka stojącego z mikrofonem w ręce wyciągniętym do przodu przed przejazdem kolejowym był czymś naturalnym. U nas częściej budził zdziwienie. Albo pytania, które często mi zadawano: czy pan jest z telewizji? albo czy pan mierzy poziom dźwięku? Na początku mojej przygody z nagrywaniem fascynowały mnie odgłosy przejeżdżających pociągów. Porównując do fotografii, jest to etap fotografowania zachodów słońca! Taki dźwiękowy landszaft.
Potem zanurzyłem się w świat dźwięków industrialnych, może z powodu mojego nowohuckiego pochodzenia? Jestem zawieszony gdzieś między industrią a naturą. Nie obawiałem się takich nagrań, które nie były ekologicznie czyste, obecnie jest coraz mniej miejsc na świecie, które nie są zanieczyszczone dźwiękami na przykład przelatujących samolotów. Nie jestem człowiekiem hałasu, ale wydaje mi się, że hybrydowość naszego świata, w którym mieszają się dźwięki lasu i ptaków z odgłosami autostrad i fabryk, jest prawdziwa i pociągająca zarazem. Lubię na przykład nagrywać jakieś odległe dźwięki, zawieszone gdzieś w dalekiej przestrzeni, co daje efekt bardziej abstrakcyjnego odczucia otaczającej nas materii. Ten odległy pejzaż dźwiękowy wydaje mi się bardziej transcendentny. Czasami wykorzystuję te dźwięki jako element moich instalacji czy obiektów, mając nadzieję, że wywołują u widzów różne nastroje. To taka wartość dodana. Obecnie używam mikrofonów kontaktowych oraz geofonów. Odkrywam powoli uroki wnętrza Ziemi… Mam też pewne ambicje związane z filmem animowanym, który dla mnie byłby szansą na spotkanie się tych różnych dziedzin, które uprawiam, to znaczy na spotkanie się obrazu z dźwiękiem w wymarzonym dla siebie medium.





A.J.M.: To coś nowego…
R.P.: Zdecydowanie tak, odkryłem w sobie zacięcie animatora! Nie ukrywam, że część z reliefów (czarnych), jakie stworzyłem w ostatnich latach, zobaczyłem jako taki rodzaj „pleneru”, tła do poklatkowej animacji. Uznałem, że mogą być scenografią, w której będę poruszał przedmiotami. Interesuje mnie animacja nie komputerowa, tylko ta tradycyjna, związana z przesuwaniem się przedmiotu z prędkością 24 klatek na sekundę. I zdaję sobie sprawę, jak bardzo jest to pracochłonne. Myślenie o filmie animowanym pojawiło się u mnie zresztą równolegle do coraz silniej odczuwanej potrzeby skonsolidowania moich działań artystycznych. Znalezienia wspólnego mianownika. Na pewno film był dla mnie zawsze bardzo ważny, zwłaszcza kino autorskie, ono mnie ukształtowało. Dorastając w latach 80-90-tych, oglądałem filmy Bergmana, Tarkowskiego, no i odkrywałem twórców animacji, te rzeczy emitowała wtedy telewizja publiczna. Zobaczymy zresztą, jak ta moja zapowiadana przygoda z filmem animowanym się potoczy. Obecnie chłonę polską szkołę dokumentu filmowego.
A.J.M.: Dla mnie wspólnym mianownikiem dla Twoich działań jest strona internetowa, którą zrobiłeś, doskonale oddająca minimalistycznego ducha prac… (rafał pytel – artysta interdyscyplinarny)
R.P.: Fajnie, że o tym wspominasz. Rzeczywiście jej stworzenie było dla mnie takim przećwiczeniem, czy te moje różne propozycje i działania zagrają ze sobą. Większość materiału jest czarno-biała, silnie zanurzona w geometrii, jest też trochę działań organicznych, wideo, dźwięk – spotykam się z opiniami, że to jest spójne dla ludzi, co mnie cieszy, ale nie chcę też na siłę przeprowadzać jakiejś integracji mojej twórczości: pewien jej brak czy niedostatki, niekonsekwencje są też jakąś prawdą o moim odczuwaniu świata, rodzajem zwierciadła.
A.J.M.: Natomiast w sensie ideowym ważne są dla Ciebie wątki związane z kulturą Dalekiego Wschodu…
R.P.: Początki tych inspiracji datuję na 2005 rok i moje zainteresowanie się płaskimi ogrodami zen. Miałem przyjemność pokazać wówczas zestaw prac inspirowanych nimi w Manggha, na mojej pierwszej wystawie indywidualnej w tym miejscu. Druga odbyła się w 2012 roku i też zawierała wątki japońskie czy też nawiązania do tradycyjnie pojętej estetyki Wschodu. Zawsze odnajdywałem w tej kulturze ciszę i przestrzeń kontemplacji, oczywiście pop w wydaniu azjatyckim i europejskim nigdy mnie nie pociągał. Myślę, że przestrzenie ogrodów, dawnej architektury japońskiej to oczywisty i sprzyjający teren dla artysty posługującego się geometrią i abstrakcyjną formą. Miałem szczęście w 2005 roku porozmawiać o tych kwestiach z Andrzejem Wajdą, bardzo krótko ale treściwie. Zapytał mnie, czy nie myślałem, aby formy tych żwirowych ogrodów, abstrakcyjne w moich grafikach, połączyć z realistyczną fotografią wychodzącą w przestrzeń. To miałoby się łączyć z rzeczywistą ideą tych ogrodów, harmonii pomiędzy tymi przestrzeniami płaskimi i widokiem w perspektywie. Czas mijał, a ja zobaczyłem ten klimat i modus operandi w cyklach graficznych Wojciecha Tylbora-Kubrakiewicza, mimo to podejmę ten wątek na swój sposób, w niedalekiej przyszłości, szkice koncepcji już mam.
A.J.M.: Gdy rozmawiamy, za kilka dni otworzy się Twoja solowa wystawa w Fejkiel Gallery. I jak mi wiadomo, zdecydowanie preferujesz pokazy indywidualne, nawet niewielkie…





R.P.: Nie wynika to z próżności, ale z faktu, że po prostu lubię mieć absolutny wpływ na formę moich wystaw. Wystawy zbiorowe zawsze są kompromisem. Oczywiście jest wielu wspaniałych artystów, z którymi współpraca byłaby, czy jest, dla mnie zaszczytem. Natomiast jeśli biorę udział w wystawie zbiorowej, to bardzo mi zależy, aby dostać choćby niewielki kącik do zagospodarowania na własnych zasadach. Lubię mieć wpływ na każdy detal, bo tego wymaga moim zdaniem ekspozycja minimalistycznych, zwłaszcza niewielkich prac. Ja ciągle marzę o takiej wystawie, która by pokazywała kilka wątków mojej twórczości. PESEL podpowiada mi pierwsze retrospektywy… A co do wystawy u Jana Fejkla, będzie nosić tytuł: Impresje magnetyczne i inne cykle. W dużej mierze chodzi w niej o muzykę, o awangardę związaną z początkami muzyki elektronicznej w Polsce. Czyli Józef Patkowski i Studio Eksperymentalne Polskiego Radia, gdzie muzykę komponowano między innymi na taśmę magnetyczną. Przez to Studio, zaaranżowane architektonicznie przez Zofię i Oskara Hansenów, przewijały się bliskie mi nazwiska kompozytorów takich jak Andrzej Dobrowolski, Włodzimierz Kotoński, Bogusław Schaeffer, Bohdan Mazurek czy w końcu fascynująca postać technika i kompozytora Eugeniusza Rudnika. Prócz kompozycji tworzono tam ilustracje dźwiękowe do słuchowisk, muzykę czy też impresje elektroniczne, które funkcjonowały w ścieżkach dźwiękowych filmów, na których się wychowywałem. Jednym z moich ulubionych dzieł kinematografii polskiej z piękną eksperymentalną ścieżką dźwiękową Pendereckiego i Mazurka był Rękopis znaleziony w Saragossie Hasa.
Ten rodzaj muzyki i klimatu mocno wpłynął na moje prace. Kilka lat temu zrobiłem zresztą grafikę, która formą nawiązywała do szpulowego magnetofonu studyjnego. Choć nie są to oczywiście dosłowne odniesienia. Większość moich prac opiera się na powtarzalności, a stąd już naprawdę blisko do kompozycji muzycznych, będzie więc trochę „muzyczna” wystawa, na której znajdzie się również magnetofon szpulowy z epoki. Chłód moich geometrycznych prac koresponduje z utworami elektronicznymi z tamtego czasu, mam taką nadzieję.

A.J.M.: Na zakończenie naszej rozmowy chciałabym zapytać, co dla Ciebie jest najistotniejsze w tworzeniu sztuki?
R.P.: Trudno dać na to pytanie prostą odpowiedź… sztuka musi wynikać z indywidualnych przeżyć autora. Własne doświadczenie i przeżycia, zakorzenienie w kulturze obrazu, w której się dojrzewało oraz wspomnienia z dzieciństwa dają mi poczucie ciągłości i pewnej stabilności w tym świecie. To są oczywiste sprawy, ale dla mnie niezbędne dla poczucia sensu tego, co robię. To nic nowego, nowe już było.
A.J.M.: Dziękuję za rozmowę.


