pracownia Darka Vasiny

Małopolski Instytut Kultury w Krakowie pracownia Dariusza Vasiny Z Dariuszem Vasiną rozmawia Agnieszka Jankowska-Marzec A.J.M.: Jesteś (...)

pracownia Dariusza Vasiny

Z Dariuszem Vasiną rozmawia Agnieszka Jankowska-Marzec

A.J.M.: Jesteś twórcą aktywnym w środowisku artystycznym od wielu lat, więc pracownia, w której obecnie się znajdujemy, na pewno nie jest Twoim pierwszym miejscem pracy. Jak udało Ci się ją znaleźć i czy w porównaniu do poprzednich spełnia Twoje oczekiwania?

D.V.: Pracownia, w której pracuję obecnie, to miejsce które dostałem pod wynajem sześć lat temu z programu wsparcia dla artystek i artystów krakowskich organizowanego przez Urząd Miasta Krakowa. Starałem się o taki lokal trzy lata i w sumie trochę przestałem wierzyć, że się uda, ale się udało. Ostatnio tak sobie myślałem, że to zabawne, ale wszystkie pracownie, w których działałem, pracownie, ale też pokoje, w których mieszkałem, bo przez większość swojego życia malowałem i rysowałem w pokojach, w których żyłem, wyglądają tak samo. Jest w nich miejsce do spania, sztalugi, prasa drukarska, półki na farby i pędzle, dość dużo książek, komiksów i albumów, ale najwięcej książek. Ostatnio słuchałem jakiejś rozmowy i jedna z osób wypowiedziała znaną dość kwestię, że pokój, w którym żyjemy, jest obrazem naszego wnętrza. Gdzieś głęboko ta myśl jest zakorzeniona w mojej głowie, bo np. bardzo niechętnie pozbywam się książek, które mam. Co jakiś czas nawiedza mnie idea, że mam za dużo rzeczy, a wiele z tych książek stojących na półkach już przeczytałem, części jeszcze nie, a niektórych pewno nigdy nie przeczytam, ale lubię je mieć. Więc jak już mam się zabierać za selekcję i gdzieś te książki wywozić, od razu łapie mnie taki rodzaj niemocy i sobie myślę, że jak się ich pozbędę, to mnie trochę ubędzie i będę taki niekompletny. A to raczej nie brzmi dobrze, no bo wyobraź sobie, że nie mam oczka jednego, jedną połowę mózgu mam tylko i tam czegoś jeszcze w środku nie mam. Brzmi to raczej nieciekawie (śmiech).

Wracając do tematu, to jest właściwie moja trzecia pracownia i chyba najbardziej ulubiona. Wcześniej miałem lokal w Nowej Hucie, na samym dachu prawie, na 11 piętrze, potem miałem piękną pracownię wyszykowaną przez mojego byłego teścia w Skawinie i ona odwrotnie do tej nowohuckiej była na poziomie suteryny, ale za to z wyjściem na ogród. Ta obecna jest na pierwszym piętrze i myślę, że to optymalne dla mnie rozwiązanie. Zachwyca się nią każdy, kto mnie odwiedza, chociaż z kurzem sobie średnio radzę.

A.J.M.: Jak często bywasz w pracowni? Codziennie czy raczej od czasu do czasu?

D.V.: Staram się bywać jak najczęściej, choć to dość trudne zaczyna się robić. Pracuję w dwóch szkołach wyższych, w dwóch różnych miastach, można by rzec, że życie prowadzę trochę w rozkroku. Ale jak nie jestem trzy-cztery razy w tygodniu w pracowni, to humor mam raczej zepsuty.

A.J.M.: Po przyjściu do pracowni od razu rzucasz się w wir pracy czy przeciwnie – powoli się rozkręcasz?

D.V.: To zależy. Jak mam już pozaczynane jakieś prace, raczej rzucam się od razu po przyjściu, a przynajmniej staram się to zrobić jak najszybciej. Jak dopiero zabieram się od początku, wymyślam rysunek czy obrazek, a jeszcze gorzej – jak zabieram się do pracy po dłuższej przerwie, wtedy robi się z tego taki mały rytuał. Najpierw muszę wszystko posprzątać, pomyć naczynia, etc. Potem jakaś herbata, taki rodzaj uspokojenia się i alchemicznej przemiany niepokoju w koncentrację i skupienie, bo jak się zabieram do pracy, a nie ją kontynuuje, ten niepokój jest potężny i trudny do opanowania. Ta faza jest dość trudna i podstępna, łatwo i niepostrzeżenie zamienia się w prokrastynację. Gdy zabieram się do pracy, lubię mieć wokół ciszę. Nawet kupiłem takie słuchawki dla pracujących przy młocie pneumatycznym, ale rzadko ich używam, bo jednak uszy bolą i lubię wiedzieć co się dzieje wokół. Wiem, że niektórzy lubią słuchać muzyki w trakcie pracy, ja raczej nie pracuję przy muzyce. Muzyka bardzo wpływa na moje emocje i niepostrzeżenie może wpływać na temat i charakter pracy, która aktualnie powstaje, a taka ingerencja z zewnątrz jest dla mnie nie do zaakceptowania.

A.J.M.: Od pewnego czasu w pracowni towarzyszy Ci pies Borys. Jak układa się Wasza współpraca 😉?

D.V.: No tak, Borys jest nowym członkiem rodziny i od czasu do czasu wpada na wywczasy do mojej pracowni. Generalnie myślę, że bardzo lubi przebywać w Krakowie, jest tu dużo gołąbków do pogonienia, czasem w Parku Krakowskim podje im stary chlebek, a w Parku Jordana wytarza się w zdechłym kruku. Na Błoniach lubi wpychać ryj do mysich dziurek, ale najbardziej ogląda się za wiewiórkami na drzewach w Parku Bednarskiego. To takie jego niespełnione marzenie, bo wiewiórki są dla niego nieosiągalne. Generalnie on ma taki bardzo krakowski charakter, dużo leży, dużo myśli, kontempluje czas, nigdzie się nie spieszy. Mało brakuje, a kawę zacznie pić z nami (śmiech). Zrywa się tylko, jak zbliżam się do lodówki. To są magiczne momenty, gdy stoję przy lodówce, odwracam się i on jest przy mnie, a przecież przed sekundą był w drugim pokoju. Jest wtedy szybszy od światła i wedle teorii Einsteina to on się powinien trochę w kształcie zmienić, ale patrzę w tę jego kochaną mordę i żadnej zmiany nie zauważam. Spokojne, kochane psisko. Ale cóż, parę jeży już wysłał na tamten świat, nim zdążyliśmy zareagować. To taka jego mroczna strona.

A.J.M.: Ukończyłeś studia na Wydziale Grafiki krakowskiej ASP w pracowni miedziorytu, ale od wielu już lat klasyczne techniki graficzne chyba nie są dla Ciebie najważniejsze?

D.V.: Grafika warsztatowa zajmuje dużą część mojego serca. Jak się robiło dyplom w Pracowni Miedziorytu u prof. Stanisława Wejmana, to ta miłość do grafiki pozostaje już na całe życie. Obecnie nie robię grafik, ale ciągle mam nadzieję, że do tego wrócę w jakimś dogodniejszym czasie. Cały czas uwielbiam oglądać grafiki, ciągle fascynuje mnie miedzioryt. Myślę też, że w moich rysunkach czy obrazach wciąż widać myślenie graficzne, ślepą miłość do opowiadania linią, pewien rodzaj syntezy, skrótu myślowego, ale też pewien rodzaj poetyki charakterystyczny dla artystów zajmujących się grafiką warsztatową, szczególnie tu w Krakowie. No i czerń, bez czerni nie wyobrażam sobie mojej twórczości. Chociaż ostatnio bardzo dobrze rysuje mi się niebieskim długopisem (śmiech).

A.J.M.: Prowadzisz z sukcesami pracownię malarstwa na Wydziale Grafiki, chciałabym więc dowiedzieć się, czy Twoim zdaniem malarstwo grafików różni się od uprawianego przez dyplomowanych malarzy, bo odnoszę wrażenie, że coraz więcej absolwentów grafiki wybiera medium malarskie jako ulubiony sposób wypowiedzi twórczej. Co dla Ciebie zatem w malarstwie jest najciekawsze?

D.V.: Trzeba zacząć od tego, że malarstwo studentek i studentów Grafiki różni się tym od malarstwa studentek i studentów Malarstwa, że graficzki i graficy mają na malowanie dużo mniej czasu, co im czasem wychodzi na dobre (śmiech), bo muszą robić grafiki i dużo różnych innych ciekawych rzeczy.

A tak na poważnie – trochę odpowiedziałem na to pytanie powyżej. Wydział Grafiki to oprócz Pracowni Warsztatowych, Pracownie Projektowe, Film Animowany, Fotografia, Pracownia Książki, Rysunku Narracyjnego i wiele innych. Doświadczenia, jakie studentki i studenci zdobywają w tych wszystkich pracowniach, przekładają się na ich przygody malarskie. Ale z tym czasem to jednak prawda. Jak ktoś chce naprawdę malować, musi to robić głównie poza zajęciami i żeby tworzyć sukcesywnie, żeby to się przekładało na jakiś postęp, trzeba być dość mocno zdyscyplinowanym. I może w jakiś sposób jest to pociągające.

To działa, bo co jakiś czas Wydział Grafiki wypuszcza świetne malarki i malarzy, którzy potem osiągają sukcesy na poziomie i krajowym, i światowym nawet.

A.J.M.: Deklarujesz się jako wielbiciel ilustracji i komiksu artystycznego (tak bywasz określany w notkach biograficznych). Skąd ta fascynacja?

D.V.: Sięga zamierzchłych czasów. Właściwie, odkąd pamiętam, fascynowały mnie komiksy, Tytus, Romek i Atomek, Kapitan Kloss i inne. Jako dziewięciolatek z trudem zaoszczędzone dwa złote przeznaczyłem bez wahania na kupno pierwszego numeru pisma komiksowego „Relax”. Do dziś pamiętam, jak pachniało. Choć najbardziej fascynujący zapach miał japoński magazyn komiksowy, który dostałem od ojca. Coś mi się historie w tym magazynie nie za bardzo składały. Dopiero po tygodniu zorientowałem się, że czyta się je od tyłu (śmiech).

Potem był kultowy Janosik narysowany przez Jerzego Skarżyńskiego, który narysowanymi obrazkami potrafił wzbudzić we mnie niesamowite, nieznane dotąd emocje. Żeby się za bardzo nie rozgadywać, do liceum plastycznego poszedłem, aby zostać rysownikiem komiksów. No i potem trochę to „klapło”, wszyscy chcieli zostać malarzami, to i ja chciałem (śmiech). Ale fascynacja pozostała. Nigdy nie zapomnę wakacji chyba po drugim roku studiów. Polecieliśmy wtedy z moją ówczesną sympatią i z przyjacielem do Rzymu i mieszkaliśmy w takim małym hoteliku. Właścicielka nie miała wolnych pokoi, więc wynajęła nam pokój swojego brata. A tam całe sterty komiksów, klasyki, głównie włoskie, a trzeba Ci wiedzieć, że Włosi rysują komiksy wybornie. No i ja leżałem na łóżku, obok mnie taka góra komiksów, ja je czytałem i oglądałem jeden za drugim i byłem w Raju. Nigdzie mi się nie chciało chodzić, najlepiej się czułem w nocy, gdy reszta moich przyjaciół już spała, moja sympatia lekko obrażona nie zawracała mi głowy, mogłem spokojnie utonąć w tych fascynujących obrazkowych historiach. W komiksie i Ilustracji kocham to, że obie dziedziny nie są „nadęte” i jakby trochę więcej wolno. Kiedyś mój znajomy, świetny zresztą artysta z Danii, pokazał mi album z Ilustracjami i powiedział, że dawno nie oglądał czegoś równie ciekawego, a albumy ze sztuką współczesną, mówi: „Nuda, jak flaki z olejem”. To oczywiście uproszczenie, obaj o tym wiedzieliśmy, ale uśmialiśmy się jak pszczoły… No i coś w tym jest.

A.J.M.: Równie istotny jak komiks czy ilustracja jest dla Ciebie rysunek…

D.V.: Rysunek to właściwie najbardziej naturalny dla mnie sposób porozumiewania się ze światem. Zawsze najpierw myślę linią. Plamę, a i owszem, szanuję, ale najlepiej jak jest czarna (śmiech). No dobra, żartuję oczywiście, kolor też kocham i potrafię się nim fascynować.

Nie wiem dokładnie, kiedy to się zaczęło, ale jak sięgam pamięcią, w dzieciństwie najbardziej lubiłem rysować bitwy z czasów napoleońskich i te bitwy rysowane długopisem, flamastrami czy kredkami zawsze były linearne. Linia była dla mnie najbardziej komfortową drogą do opisywania świata i tak już jakoś zostało. Choć ostatnio bawi mnie pewnego rodzaju gra, w jaką wdają się linie z plamami w moich pracach. Czasem mam wrażenie, jakbym oglądał tę dziwną rywalizację z boku, a raczej z góry, znad kartki czy płótna, nie biorąc w tej grze udziału i nie mając w niej nic do powiedzenia.

Trochę więcej na ten temat napisałem w katalogu kuratorowanej przez Ciebie świetnej wystawy Czarno na białym. 200 lat rysunku na krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych.

A.J.M.: Wydaje mi się, że jesteś artystą, który całkiem dobrze odnajduje się w działaniach kolektywnych; przypomnę, że byłeś kiedyś członkiem nieistniejącej grupy Trzy Oczy, kolektywu Gili Gili, a obecnie tworzysz ze swoją żoną duet projektowo-artystyczny Studio 2. Jak udaje Ci się (co zawsze jest trudne dla artystycznych indywidualności) pracować w miarę bezkonfliktowo z innymi twórcami?

D.V.: Z tą bezkonfliktowością to bym nie przesadzał (śmiech). Prawda brzmi tak, że zawsze trochę pociągały mnie grupowe projekty, ale też moje doświadczenie jest takie, że często trudno pogodzić odmienne wizje i temperamenty i projekt grupowy musi być często formą kompromisu. Z przyjaciółmi tworzyliśmy przez lata Nieistniejącą Grupę Trzy Oczy, z przyjaciółmi tworzyliśmy kolektyw Gili Gili, więc może w moim przypadku chodzi o przyjaźń i przyjaźń jest najpierw. Z Beti w Studiu 2 też przecież chodzi o przyjaźń, dodatkowo zalegalizowaną (śmiech). Jak się z kimś przyjaźnię, to chce mi się coś z nim robić fajnego, a że większość moich przyjaźni dotyczy ludzi związanych ze sztuką, to dzieje się to, co się dzieje. To oczywiście nie ma nic wspólnego z szeroko rozumianym sukcesem, wręcz przeciwnie (śmiech). Ale pozostają fajne wspomnienia, a wspomnienia i wolność są najważniejsze.

Studio 2 jest projektem, który sprawia nam dużo frajdy. Beti jest projektantką, a przy okazji osobą dużo mądrzejszą i bardziej utalentowaną ode mnie, ja jestem bardziej artystycznie „rozmemłany” i z tego spotkania projektowania ze sztuką wychodzą takie wspólne „potrawy”. Na razie nas to ciągle cieszy, może dlatego, że nie ma presji, że coś musimy.

A.J.M.: Jak powstają Twoje prace? To pytanie nie tyle o warsztat, co o inspiracje.

D.V.: Inspiracją jest wszystko, co mnie w jakiś sposób zaciekawia. To może być film, książka, dzieło sztuki, opowieść, zapach, kształt, anomalia, spacer, śmieszny piesek na tym spacerze, zachód słońca. Wielką przyjemność sprawia mi patrzenie, a właściwie obserwowanie, szczególnie ludzi, ich twarzy, sylwetek, proporcji, kostiumów, w jakie są poubierani.

Gdy widzę ludzi, same tworzą się w głowie historie. Czasem się zastanawiam, czy aby te historie, które sobie o ludziach wyobrażam, nie są prawdziwe. Ale to byłoby w sumie dość straszne.

Potem ten zapełniony obserwacjami bank pamięci otwiera się w czasie rysowania czy malowania, ale nigdy nie tak jak trzeba. Czasem drzwi się zatną, czasem niewiele widać, bo ciemno (śmiech).

Są też sytuacje, gdy coś zobaczę i od razu wiem, że będę w tym „grzebał”. Tak było np. z obrazem Piera di Cosima Polowanie, który zobaczyłem w Metropolitan Museum w Nowym Jorku. Od razu wiedziałem, że muszę coś później zrobić z emocjami, które we mnie wyzwolił, jakoś je przetworzyć. Albo z trochę kuriozalnym w formie grobem Mozarta w Wiedniu lub z nieistniejącym już domem Kielnia, dawną siedzibą Masonerii przy pl. Inwalidów w Krakowie.

A.J.M.: Jak już masz konkretny pomysł, to co wtedy?

D.V.: Wtedy siadam i zaczynam rysować bądź malować. Rzadko szkicuję wcześniej. Bardzo lubię przypadek przy pracy jako środek formalny. W sumie proces „w trakcie” jest dla mnie niezwykle istotny.

Często zasiadam do pracy kompletnie bez pomysłu (mam nadzieję, że moje studentki i moi studenci tego nie przeczytają [śmiech]). Wtedy trzeba trochę połaskotać wyobraźnię, żeby kichnęła i się obudziła. Są różne na to sposoby. Jednym z nich jest rozpoczęcie pracy od namalowania bardziej lub mniej przypadkowych abstrakcyjnych plam. Ja jestem generalnie artystą przedstawiającym, więc gra rozpoczyna się od poszukiwania skojarzeń. Potem zaczyna tworzyć się historia, jedna narysowana postać wyciąga kolejną jakby z niebytu itd. Trzeba wtedy uważnie obserwować, co się dzieje na kartce bądź płótnie. Często mam poczucie, że właściwie ten proces bardziej kojarzy mi się z odkrywaniem czegoś, co już gdzieś jest, niż z tworzeniem czegoś nieistniejącego od początku. Łatwo się o tym pisze, ale prawda jest taka, że często ten proces wiąże się z potężnym napięciem nerwowym, a moment skupienia, medytacji jakby, niezbędny do tego, aby wszystko toczyło się jak trzeba, jest trudny do osiągnięcia, trudny do utrzymania, nieprzewidywalny. Ale jak się uda taki stan osiągnąć, to dzieje się magia.

A.J.M.: Nad czym ostatnio pracujesz?

D.V.: Ostatnio razem ze Studiem 2 zrobiliśmy okładkę dla magazynu z ilustracjami, ale coś sprawa się przeciąga. Potem zrobiłem rysunek na okładkę do książki, ale coś sprawa się przeciąga. I projekt malowidła naściennego też zrobiłem, ale sprawa się przeciąga (śmiech). Bardzo ciekawy projekt, w którym miałem przyjemność brać udział także ostatnio, to okładka magazynu „W kratkę”. To magazyn, gdzie swoje prace literackie publikują więźniarki i więźniowie z zakładów karnych w Polsce. No a teraz siedzimy od paru dni i w ramach Studia 2 przygotowujemy się do nadchodzącej „Nówki Sztuki” w której będziemy brać udział po raz pierwszy. Więc generalnie to lato było dość pracowite, ale też stresogenne, bo ciągle odkładałem, co miałem zrobić, i zrobiło się późno bardzo, i musiałem robić parę rzeczy naraz. W efekcie wcześniej nie odpocząłem, bo się martwiłem, że nie robię projektów i nie zdążę, a potem też nie odpocząłem, bo robiłem wszystko naraz, żeby zdążyć (śmiech). Samo życie.

A.J.M.: Czy masz jeszcze jakieś niespełnione marzenia twórcze 😉?

D.V.: Mam marzenie, żeby mieć dużo czasu i się nie spieszyć, żeby w spokoju zająć się rysowaniem i malowaniem, żeby się nie martwić w kółko tym, co przyniesie jutro, w spokoju „dłubać” sobie swoje obrazki, spotykać się z przyjaciółmi, gadać o głupotach, włóczyć się bez celu i nie patrzyć na zegarek.

Ale to się jeszcze długo nie wydarzy.

Jak byłem młodszy, to pamiętam, że nie miałem zegarka. Telefonów komórkowych jeszcze długo miało nie być. Pytało się o godzinę napotkanych ludzi bądź tak ustawiało się trasę flanerowania, aby po drodze była albo Poczta Główna z zegarem na wieży, albo jakieś zakłady zegarmistrzowskie, gdzie zazwyczaj na ulicę wystawał zegar pokazujący aktualną godzinę. Czas określało się po zmieniającym się świetle, zmieniającej się temperaturze, wilgotności powietrza, zachodzie słońca, czasem po zapachu. Twórczość potrzebuje spokoju, kontemplacji i czasu na zastanowienie, a nie biegania z wywalonym jęzorem przez cały dzień.

Moje niespełnione jeszcze dotychczas marzenie to narysowanie porządnej historii obrazkowej, takiej co najmniej na czterdzieści, sześćdziesiąt stron. Ciągle nie mam na to czasu, ciągle są rzeczy ważniejsze do zrobienia.

Duże obrazy też bym sobie pomalował. Takie trzy-czterometrowe. Tylko po co komu takie (śmiech).

Chciałbym tez mieć czas i przestrzeń, aby wrócić do miedziorytu. A miedziorytu na pewno nie da się wycinać w pośpiechu (śmiech).

A.J.M.: Dziękuję za rozmowę.

Skip to content