
pracownia Kacpra Bożka
Anna Stankiewicz Małopolski Instytut Kultury w Krakowie Z Kacprem Bożkiem rozmawia Agnieszka Jankowska-Marzec A.J.M.: Twoja pracownia mieści (...)Z Kacprem Bożkiem rozmawia Agnieszka Jankowska-Marzec
A.J.M.: Twoja pracownia mieści się w budynku wzniesionym w latach siedemdziesiątych, na jedenastym piętrze wieżowca. Jak tutaj trafiłeś?
K.B.: Odziedziczyłem ją po ojcu, który był jubilerem. On z kolei otrzymał ją z tak zwanego przydziału ze Związku Polskich Artystów Plastyków, do którego należał. Kiedy przygotowywano projekt krakowskiego Osiedla Widok, przewidziano, że jedenaste (ostatnie piętra) w wieżowcach będą przeznaczone dla plastyków, a nawet Związek partycypował w kosztach ich budowy. Pomieszczenie jest doskonale przystosowane do pracy twórczej, dobrze oświetlone, z oknami na przestrzał, wystarczająco pojemne na wszystkie rzeczy, których potrzebuję do pracy.
A.J.M.: Jak długo tutaj pracujesz?
K.B.: Myślę, że od śmierci mojego ojca. Chyba rok po jego śmierci kupiłem prasę i ją tutaj wstawiłem. To był dziewięćdziesiąty ósmy rok, czyli od dwudziestu sześciu lat to jest moja pracownia.


A.J.M.: Spełnia oczekiwania, jesteś z niej zadowolony?
K.B.: Spełnia, bo jest po prostu częścią mnie tak naprawdę. To zawsze była pracownia, najpierw mojego ojca, jak już mówiłem – po prostu lokal przesiąknięty twórczością. I nie wyobrażam sobie nic lepszego. Oczywiście przerobienie pracowni jubilerskiej na graficzną zajęło trochę czasu. Ale mam tutaj swoje wydeptane ścieżki. Bo robota grafika składa się z kilku części. Jedną z nich jest na przykład drukowanie. I mam osobne pomieszczenie, gdzie moczę papier. Są stoły, na których wycieram papiery i wcieram farby w matryce. I nawet obok fotela, na którym teraz siedzisz, jest szyba na biurku, widzisz? Służy mi do wałkowania.
A.J.M.: A obok laptop, którego pewnie używasz do robienia projektów?
K.B.: Nie pracuję na komputerze, nienawidzę go. Używam go wyłącznie do kwestii związanych z uczelnią, czyli z Wydziałem Grafiki krakowskiej ASP, gdzie pracuję. I naprawdę nie ma w nim nic fajnego.
A.J.M.: Jak ważne jest to, że wychodzisz do pracy? Nie pracujesz w domu? Czy mógłbyś w ogóle pracować tam, gdzie mieszkasz?
K.B.: Przez bardzo długi czas mieszkałem w pracowni. Obecnie to się trochę zmieniło, ale nie jakoś bardzo radykalnie. Bo gdy mam dużo pracy, no to nie idę do domu, tylko tutaj zostaję, w związku z tym mam kanapę i łazienkę, więc mogę sobie spokojnie mieszkać. Z drugiej strony muszę przyznać, że mieszkanie na stałe poza pracownią wpłynęło na komfort mojej pracy. Bo mogę zostawić wszystko rozgrzebane na pewnym etapie i ten bałagan nie przeszkadza w życiu codziennym. Bo pamiętam czas, kiedy się budziłem, sam albo z kimś. No i przeciągałem się i byłem w robocie. Miało to swoje dobre strony. Ale wiesz, praca grafika wymaga, żeby nie widzieć choćby przez chwilę tego, co danego dnia zrobiłeś. I po jakimś czasie przyjść, i zobaczyć prace jakby na świeżo. I wtedy zadecydować, co dalej z tym robić. Wydaje mi się, że tak jest z całą właściwie twórczością: grafiką czy malarstwem. Sztuka potrzebuje oddechu. A nie, że budzisz się rano i patrzysz prosto na swoje świeżo wykonane prace. Ja potrzebuję refleksji, namysłu – i jak ponownie przyglądam się moim grafikom, to często od razu wiem, co chcę w nich zmienić.


A.J.M.: A czy masz w ogóle jakieś rytuały pracowniane? Jak wygląda Twój typowy dzień pracy?
K.B.: Pracowniane rytuały? Moim rytuałem, tam za tobą – jest szafa pełna płyt. Zawsze pracuję przy muzyce, właściwie cisza mnie drażni. Jak wchodzę do pracowni, pierwszą rzeczą, którą robię, jest włączenie muzyki. Sąsiedzi czasami przesyłają SMS-y, żebym się uspokoił. I wtedy trochę ściszam, ale nieznacznie, żeby nie wytrącać się z dobrego nastroju.



A.J.M.: A jakiej muzyki słuchasz przede wszystkim?
K.B.: Głównie punk rocka, ale jest i rock’n’roll, i psychobilly. Ogólnie rzecz biorąc muzyki subkultur, tak mniej więcej od jakichś lat sześćdziesiątych. Najfajniejsze są punkowskie płyty z osiemdziesiątych, głównie angielskich kapel.
A.J.M.: No chyba punk rock w Anglii się zaczął, więc nic dziwnego…
K.B.: No widzisz, nie do końca – nie w Anglii, tylko w Stanach. Była to niewielka grupa ludzi skupiona wokół klubu CBGB na Manhattanie. To były takie kapele jak Ramones czy Dead Boys. I ta garstka ludzi grała ostrą muzykę, i jak punk rock wybuchł później w Anglii, a szybko zrobiło się o nich głośno, na przykład w londyńskim zinie „Sniffin’ Glue”, wspomniane kapele zostały zaproszone na Wyspy i poznały lokalne środowisko, które było znacznie liczniejsze niż w Stanach. W Nowym Jorku czuli się absolutnymi odszczepieńcami, a w Anglii poczuli się jak w punkowym raju.
A.J.M.: Nie bez powodu pytam Cię o punk rocka, bo odczuwam pewien dysonans między Twoją sztuką, grafikami zanurzonymi w tematyce mitologicznej, literackiej, kulturze wysokiej a twoimi gustami muzycznymi. Grafiki powinny jakoś ten trochę szalony, subkulturowy klimat odzwierciedlać.
K.B.: Ależ moje prace są nasycone aktualnymi tematami!. Gdybyś widziała moją ostatnią wystawę, zatytułowaną Error, to prace, które na niej pokazałem, dotykają wszystkiego, przeciwko czemu występował punk rock. „Opowiadają” o języku propagandy, o tym, w jaki sposób jesteśmy sterowani czy właściwie, chyba trafniej byłoby powiedzieć, warunkowani do swoich ról społecznych. Zwykliśmy o sobie myśleć jako o wolnych ludziach, ale w kontekście bycia obywatelami po prostu jesteśmy od razu wsadzeni w pewnego rodzaju matrycę społeczną. Niektóre moje grafiki rzeczywiście wyglądają, jakby je rysowano 200 lat temu, ale treści, które niosą, są całkowicie punkrockowe. Weźmy na przykład tę, nad którą w tej chwili pracuję. Zainspirowała mnie historia królestwa księdza Jana, średniowieczna legenda o potężnym chrześcijańskim państwie położonym gdzieś na Dalekim Wschodzie, przedstawianym w powstających wtedy tekstach jako raj na ziemi, kraina mlekiem i miodem płynąca, pełna drogocennych kamieni, mitycznych zwierząt i niezwykłych ludzi, rządzona przez króla-kapłana Jana. No i na mojej grafice możesz zobaczyć przedstawicieli jednej z zamieszkujących to królestwo ras. Są to Blemmiowie, których sylwetka charakteryzuje się brakiem głowy – ich twarze wyrastają wprost z tułowia. Na grafice umieściłem ich pod gilotyną, która w tym przypadku jest bezużytecznym narzędziem opresji. Zwyczajnie się z niej śmieją, a jeden z Blemmiów na nią sika. Scena symboliczna, którą można interpretować na wiele sposobów.


A.J.M.: Obok Twojego języka wizualnego fascynuje mnie, że tworzysz także, jak dawni graficy, specjalne, limitowane serie, czyli teki graficzne…
K.B.: Rzeczywiście, ale był to pomysł galerii, z którą od lat współpracuję, czyli galerii Nautilus. Trochę posunięcie handlowe, ale równocześnie bardzo dobrze wpisujące się w charakter mojej pracy, bo zawsze pracuję cyklami. Jedna historia, jedna grafika to za mało, żeby opowiedzieć o wszystkim, co chcę przekazać. W związku z tym jedna grafika generuje drugą, powstaje cykl dotyczący interesującego mnie tematu. Oczywiście inaczej jest w przypadku cyklu poświęconego jakiejś książce, wtedy to ona dyktuje kolejność i treść grafik. Jak było z teką do Mistrza i Małgorzaty Bułhakowa czy Rękopisu znalezionego w Saragossie Potockiego. Inaczej rzecz się ma w przypadku mojej własnej opowieści.






A.J.M.: Jak wygląda Twoja metoda pracy?
K.B.: Rysuję na pewno. Głównie pracuję w nocy. Pomysły po prostu biorą się z obserwowania rzeczywistości. Rzeczywistość przynosi mi skojarzenia z różnymi książkami, które przeczytałem, a potem jakby wszystko się we mnie kotłuje. Czasem rzeczywiście robię jakieś szkice, a często zaczynam rysować po prostu bezpośrednio na blasze. Ponieważ grafika jest podzielona na bardzo dużo etapów, rysunek jakby urasta na blasze w trakcie roboty. Wyobraź sobie, że właśnie rysujesz coś, potem to trawisz, robisz sobie próbną odbitkę i oglądasz. Czasem po niej malujesz, czasem rysujesz na niej jakieś dodatkowe szkice, potem werniksujesz następny raz tę blachę z tym właśnie rysunkiem. Widzisz go pod spodem, masz próbną odbitkę i to jest jakby twój materiał pozwalający komfortowo dalej rysować. Przeważnie improwizujesz, dalej nakładając, mieszając różne techniki. Ten obraz za każdym razem, za każdym rysowaniem się zmienia i nigdy nie jest tak, że coś zaprojektujesz i w końcowym etapie wygląda dokładnie tak, jak myślałeś na początku pracy. Krótko mówiąc, gdybym wiedział, jak będzie wyglądał finalny efekt mojej pracy nad grafiką, nie chciałoby mi się nad nią siedzieć. Praca nad grafiką przypomina konstruowanie opowieści: na każdym etapie historia zyskuje nowe wątki poszerzające spektrum pokazywanego świata. Rozpoczęty proces bardziej przypomina improwizację niż wykalkulowane działanie. Jedyną ramą narracyjną, jaką sobie narzucam, jest tytuł, który w przypadku mojej twórczości stanowi główny punkt odniesienia i trzon podejmowanych działań artystycznych.
A.J.M.: Kiedy na serio zainteresowałeś się grafiką?
K.B.: Bardzo wcześnie, bo kiedy byłem dzieckiem, chodziłem z tatą na jej wystawy, na przykład oglądałem Międzynarodowe Biennale Grafiki w Krakowie. Bardzo lubiłem rysować i myślę, że chyba już w przedszkolu postanowiłem, że zostanę grafikiem.


A.J.M.: W przedszkolu?
K.B.: No dobrze, najpierw chciałem zostać piratem. A zaraz potem grafikiem.
A.J.M.: Czyli pierwsze próby graficzne robiłeś już podczas nauki w liceum Kenara?
K.B.: Pierwszą prawdziwą grafikę zrobiłem dopiero, jak studiowałem na akademii, ale wiesz, rysowałem piórkiem i do pewnego etapu nie widziałem żadnej różnicy. Techniki graficzne poznałem później. W dobie przedinternetowej, oglądając drzeworyty sztorcowe w encyklopedii Meyera, usiłowałem rysować tak samo za pomocą piórka czy jakichś pisaków.
A.J.M.: Jaka jest Twoja ulubiona technika graficzna?
K.B.: Zdecydowanie akwaforta, czyli technika najbardziej zbliżona do po prostu zwyczajnego rysowania. Ujmujące jest to, o czym Ci wcześniej mówiłem, że to działanie wieloetapowe. W związku z tym można dogęszczać rysunek w taki sposób, że raz zważa się na to, co jest pod spodem wytrawione, a niekiedy improwizuje w jakąś inną stronę. Każda następna próbna odbitka jest zaskoczeniem, na które trzeba reagować i prowadzić pracę zupełnie inaczej. Przeważnie zaczynam od akwaforty, a uzupełniam innymi technikami w zależności od potrzeby.







A.J.M.: Może więcej o tym opowiesz…
K.B.: Trochę to nie ma sensu, bo w momencie, kiedy ludzie będą czytać naszą rozmowę, to i tak niczego nie zrozumieją, dlatego że to zwyczajnie trzeba pokazywać i zobaczyć na żywo. Krótko mówiąc: akwaforta polega na tym, że pokrywa się cieniutką warstwą czarnego wosku blachę miedzianą lub cynkową. Wosk jest kwasoodporny, nazywany jest werniksem, i bardzo łatwo zarysować go igłą. W związku z tym, jak się narysuje coś na takiej blasze i potem włoży się ją do kwasu, to kwas wyżera te odsłonięte miejsca. Następnie zmywamy werniks i uzyskujemy matrycę, która ma wytrawione rowki w kształcie tego rysunku. Następnie wcieramy farbę w te rowki i pod taką prasą drukujemy na papierze.
Z kolei akwatinta polega na tym, że używamy jej jakby do budowania obrazu za pomocą plam. Wyobraźmy sobie, że mamy już ten rysunek, na przykład postać narysowaną za pomocą linii, i chcemy, dodać tło. Bierzemy matrycę z tą wytrawioną postacią i wkładamy ją do takiego pudła z ziarnem kalafonii. Zanim wsadzimy blachę, musimy wzbić w tym pudle chmurę tej kalafonii. Jak ta chmura już jest, wsadzamy tam blachę i to ziarno opada w sposób bardzo równomierny, pokrywając całą powierzchnię blachy. Następnie wyciągamy ją ostrożnie z pudła i przytapiamy kalafonię ogniem tak, że każde ziarenko osobno przykleja się do blachy. Zamalowujemy płynnym werniksem wytrawioną postać, która ma pozostać niezmieniona. Następny etap to kolejne trawienie – kwas penetruje blachę pomiędzy ziarnami kalafonii, w efekcie otrzymujemy rysowaną figurę na ciemnym tle.
Ale odchodząc od tej trochę instruktażowej opowieści: wydaje mi się, że obecnie grafika jest antidotum na współczesny kult szybkości. Poza tym jakby zapominamy, że jest wszędzie, np. banknoty, które nosimy w portfelu, to grafiki.




A.J.M.: A co dla Ciebie oznacza, że dana grafika jest rzeczywiście dobra?
K.B.: To chyba za każdym razem jest coś innego. Będąc na różnych wystawach, oglądając różne prace, zachwycam się różnymi jej aspektami. Czasami urzeka mnie prostotą przekazu i jednoznacznością, trafieniem w punkt. Kiedy indziej rozwiązaniami… Może będzie lepiej, jak opowiem, co mnie ostatnio zachwyciło: prace japońskiego artysty Daisuke Ichiby, które widziałem na wystawie w Centre Pompidou w Paryżu. Były to wielkoformatowe rysunki, kontestujące, krytykujące jego własną tradycję i kulturę. Nie były to prace biegłe pod względem technicznym, ale wykonane z ogromną pieczołowitością i przesiąknięte silnymi emocjami. Skojarzyły mi się paradoksalnie z iluminacjami wykonywanymi przez średniowiecznych mnichów, którzy może nie byli najbardziej utalentowanymi artystami, ale siła przekazu ich prac jest dla mnie po prostu ogromna. A to chyba kwintesencja dobrej sztuki, która powinna nas zaskakiwać, a może nawet czasami wstrząsnąć.
A.J.M.: A z kim, gdybyś miał wybór, chciałbyś mieć wystawę? Może z artystą, którego prace szczególnie cenisz?
K.B.: Proces twórczy polega na rozmawianiu z samym sobą i nie wiem, czy tęsknię za taką współpracą. No wprawdzie uwielbiam Jiříego Anderle, kocham jego grafiki, ale nie jestem pewny, czy koniecznie chciałbym go bliżej poznać podczas pracy nad wspólną wystawą.
A.J.M.: Artysta jest więc, Twoim zdaniem, trochę samotnikiem, któremu wystarcza tworzenie do szuflady czy może konfrontacja z odbiorcami jest potrzebna?
K.B.: Oczywiście prace wykonujemy w samotności, ale one zaczynają żyć dopiero oglądane przez innych. Można ich nie pokazywać, ale po pewnym czasie warto jednak się przełamać, bo inaczej ich po prostu nie ma.

A.J.M.: Rozmawiając o specyfice pracy artysty, ewentualnych współpracach, zastanawiam się, równocześnie rozglądając się w Twojej pracowni, co u Ciebie na ścianach wisi. To prace Twoich znajomych twórców?
K.B.: Mam prace znajomych malarek i malarzy: Edyty Sobieraj, Magdy Daniec, Zbyszka Cebuli, Jarosława Kawiorskiego, nieżyjącego już Zbyszka Sprychy. Specjalny prezent urodzinowy od Bogusia Migi (płyta gramofonowa z grafiką), grafiki Tomka Winiarskiego i Tomka Dańca, Marleny Biczak, Darka Vasiny, obrazek Oli Toborowicz, no i praca nestora krakowskiej grafiki: Mieczysława Wejmana i mojego mistrza: Stanisława Wejmana. Są także prace mojego ojca, który był nie tylko jubilerem – chętnie rzeźbił i rysował, kolekcjonował też różne przedmioty, o których później Ci opowiem.


A.J.M.: Nie wieszasz na ścianach swoich prac?
K.B.: Przeszkadzałyby mi, nie mam potrzeby ich nieustannie oglądać. Jedyna moja praca wisi w łazience 😊. Natomiast w pomieszczeniu, w którym moczę papier i trawię blachy, żadnych prac nie trzymam.



A.J.M.: Widzę, że masz też kolekcję artefaktów i przedmiotów z różnych stron świata.
K.B.: Tę rzeźbę afrykańską dostałem od Krzysia Tomalskiego, maskę z Birmy od mojej kuzynki, kolejną maskę afrykańską od prof. Wejmana. Są też szachy, które wyrzeźbił ze srebra mój ojciec. Są skrzypce, które gdzieś zakupił. Szafę z kolei zrobił mój kumpel, z którym chodziłem do liceum Kenara w Zakopanem, w kształcie trumny. Kiedy już ją wykonał i postanowił mi ją podarować, okazało się, że nie zmieści się do windy, i musieliśmy ją we trzech wnieść po schodach na jedenaste piętro!
A.J.M.: A opowiesz mi coś o tych różnych skarbach, które dostrzegam u Ciebie na półkach, jak skórzana pilotka, samowar czy ten dziwny obiekt?
K.B.: W pilotce chodzę w zimie, samowar jest nieużywany, a ten dziwny przedmiot to miech, którego tata używał do lutowania. Ten właśnie miech nadaje płomieniowi odpowiednią moc i temperaturę.
A.J.M.: Dobrze się czujesz w otoczeniu trochę „dziwnych” przedmiotów w pracowni? Inspirują Cię? Masz w sobie żyłkę kolekcjonerską?
K.B.: Wiesz, jestem już drugim użytkownikiem tej pracowni. Przedmioty nagromadzone latami przez mojego ojca i przeze mnie pokazują trochę historię tego miejsca. Na początku przeważnie pełnią jakąś funkcję, potem stają się artefaktami, by w końcu zmienić się w malowniczy lokalny pejzaż. Zwyczajnie je lubię.
A.J.M.: Trudno też nie zadać pytania o Twój stosunek do tradycji, bo umiejętnie, w ciekawy sposób budujesz w pracach nastrój budzący skojarzenia ze sztuką dawnych mistrzów.







K.B.: Nie sposób uprawiać twórczości w oderwaniu od tego, co było, to zwyczajnie niemożliwe. Zauważ, że wszystko, co się dzieje na polu szeroko postrzeganej kultury, przybiera formę dialogu z minionym i obecnym. Nie uciekam od tego, staram się tego umiejętnie używać.
A.J.M.: Pracujesz nie tylko w swojej pracowni, ale także na Wydziale Grafiki krakowskiej ASP. Kiedy zaczęła się Twoja nauczycielska kariera?
K.B.: Dopiero dziesięć lat po studiach, bo zaraz po ich ukończeniu skupiłem się na przetrwaniu, to znaczy uparłem się, że będę się zajmował wyłącznie sztuką, będę robił grafiki i funkcjonował jako freelancer. W 2003 roku miałem dużą wystawę w Muzeum Historycznym Miasta Krakowa, wtedy poznałem właścicieli galerii Nautilus, którzy nawiązali ze mną kontakt, zaproponowali stałą współpracę i, co było bardzo fajne, kupili całą wystawę. No i wtedy uwierzyłem, że ze sztuki można żyć. A kontynuując wątek kariery uczelnianej: w 2008 roku podjąłem studia doktoranckie. Doszedłem do wniosku, ze potrzebuję kontaktu z ludźmi, odkryłem, że moja twórczość zaczyna wyglądać przerażająco tak samo, brakuje mi bodźców, które pozwoliłyby odkryć coś innego. Można technicznie rozwijać się w samotności, natomiast jak nie widzi się świata dookoła, to jest po prostu jakaś pułapka, trafia się w jakiś taki labirynt, z którego właściwie ciężko jest potem wyjść. Temu sprzyja także praca ze studentami, którą jako asystent rozpocząłem w 2011 roku na zaproszenie Profesora Wejmana. Studenci trzymają rękę na pulsie współczesności, a ja jako osoba niekorzystająca z social mediów i mająca odrazę do takiej autokreacji potrzebuję „przypomnienia” z ich strony, jak wygląda aktualnie świat.

A.J.M.: Na zakończenie chciałabym zapytać, z której swojej pracy jesteś najbardziej zadowolony?
K.B.: Bardzo długo pracuję nad każdą, więc gdy kończę, to zwykle czuję niedosyt albo rozczarowanie. Najważniejsza jest zawsze dla mnie ta grafika, nad którą pracuję. Niekiedy zdarza mi się, po długim niewidzeniu mojej pracy, gdy ponownie się na nią natknę, stwierdzić: chyba mi się udało! Ale ponieważ jest to proces, nigdy będąc w tym procesie, się tego nie zauważa.
A.J.M.: Dziękuję za rozmowę.