pracownia Karoliny Jarzębak

Małopolski Instytut Kultury w Krakowie Z Karoliną Jarzębak rozmawia Martyna Nowicka M.N.: Wiele osób, które widziało (...)

Z Karoliną Jarzębak rozmawia Martyna Nowicka

M.N.: Wiele osób, które widziało Twoje prace na wystawie Samozaoranie w bielskim BWA, będzie się pewnie zastanawiać, jak radzisz sobie z tworzeniem na wielką skalę w pracowni tej wielkości?

K.J.: Cóż, dobre pytanie, bo z robieniem intarsji w tej pracowni sobie po prostu nie radzę. W tym procesie pomysłu nie da się zrealizować bez odpowiednich komponentów i maszyn. Każdą intarsję trzeba przygotować, poprzycinać kolejne fragmenty, a potem jeszcze zawieźć na prasę i wprasować w deskę. To wszystko robię w warsztacie mojego taty w Kalwarii Zebrzydowskiej, meblarskiej stolicy Polski.

M.N.: No dobrze, to co w takim razie robisz w pracowni?

K.J.: W pracowni składuję i segreguję wszystkie moje znaleziska, które tu potem leżą i czekają na swoją kolej. Jej zasadniczą częścią są duże, głębokie regały.

M.N.: Nie było ich tu od początku, prawda?

K.J.: Tak, ale z biegiem czasu okazało się, że miejsce do magazynowania rzeczy, nie tylko moich prac, jest niezbędne. Ważną częścią mojej pracy są różne znalezione przedmioty – jakaś toczona noga od mebla, czasem figurka z lumpeksu czy nawet coś, co na osobach postronnych może robić wrażenie śmiecia. Znajduję je, a potem czekają na swoją kolej, muszę się z nimi opatrzeć, wyczuć je – i kiedy pracuję nad koncepcją i aranżacją całej wystawy, w pewnym momencie przychodzi mi do głowy jakiś pasujący obiekt, który podkręci atmosferę, pozwoli wyraźniej wyartykułować to, o co mi chodzi.

M.N.: Na jakiej zasadzie decydujesz, że jakiś obiekt powinien się znaleźć w Twoim arsenale?

K.J.: Za każdym razem jest trochę inaczej, czasem zbieram intencjonalnie – na przykład do wystawy w Szarej Kamienicy w 2023 szukałam różnych szklanych rzeczy: miałam świecznik w kształcie serduszka z lat dwutysięcznych albo inny, z lusterkiem i aniołkiem, który rzucał takie dziwne światło. Kiedy już się trochę rzeczy nazbierało, zauważyłam, że mam przedmioty, które niekoniecznie mi pasują stylem, ale odpowiada mi ich forma – i te odlałam z żywicy epoksydowej. Użyłam tego do scalenia wystawy, która oprócz nich składała się z wielu ciemnych, ceramicznych elementów.

M.N.: A skąd właściwie bierzesz te rzeczy, jak one do Ciebie trafiają?

K.J.: Zbieram je w szmateksach, ale to nie może być pierwszy lepszy szmateks, tylko najlepiej jeden z tych z pudłami, w których można grzebać, pełnymi nie ubrań, ale jakichś elementów wystroju czy zabawek. Ostatnio jest coraz ciężej, bo szmateksy stawiają raczej na wystawki, gdzie każda rzecz jest wyceniona. I ciężko znaleźć już rzeczy turbotanie, chociaż oczywiście nadal zdarza mi się coś kupić, jak już mi bardzo siądzie. Ale zdarza się też, że jestem u kogoś, coś mi się spodoba, a dla tej osoby nie jest to nic warte. Było kilka razy tak, że oszalałam na punkcie jakiegoś badziewia na półce i po prostu je dostałam. Przeglądam też uważnie wystawki na ulicy, można znaleźć fajny kawałek mebla.

M.N.: Zbierasz intencjonalnie – pod konkretny temat, wystawę – czy przypadkowo?

K.J.: Sięgam po rzeczy, które mnie czymś ujmują – albo formą, albo dziwacznością, ale bez pewności, do czego kiedyś mi się staną potrzebne. Czasem oczywiście potrzebuję czegoś konkretnego, bo zaczynam czuć, czego mi w jakimś projekcie brakuje, ale najbardziej lubię te rzeczy, które dojrzewają w pracowni.

M.N.: Jeśli dobrze kojarzę, to jest Twoja pierwsza własna przestrzeń do pracy, prawda? Jak sobie radziłaś, kiedy jeszcze nie miałaś pracowni?

K.J.: I tak, i nie. Właściwie od studiów prowadziłam różne miejsca – najpierw z Martyną Kielesińską i Olą Nowakowską, to była nasza wspólna pracownia, ale prowadziłyśmy tam również galerię, więc kiedy chciałyśmy zorganizować wystawę, to po prostu tam sprzątałyśmy, a wystawy nie mogły trwać za długo, bo wtedy traciłyśmy dostęp do pracowni. W 2019 roku otwarłam galerię Jak Zapomnieć pierwszą wystawą z Martyną Kielesińską. Miała tytuł Już i wernisaż był w sylwestra. Potem do prowadzenia Jak Zapomnieć przyłączyli się Tomek Nowak i Arek Dec. Pierwsza siedziba galerii mieściła się przy ulicy Dietla – na parterze mieliśmy vintage shop i galerię, a w piwnicy miałam mieć pracownię, ale szybko się okazało, że strefa organizacyjnego chaosu przynależna galerii za bardzo się rozrasta. W galerii trzeba mieć miejsce na te wszystkie narzędzia potrzebne przy montażu, zawsze zostanie jakaś farba, jakieś środki czyszczące i nagle pojawia się pierdolnik.

M.N.: A w jego miejscu miała być Twoja pracownia?

K.J.: Tak! Przy Dietla planowałam pracę w pomalowanej na czarno piwnicy, w której stał ogromny pluszowy pingwin z Tak Taka, czyli oferty telefonów na karty przedpłacone z lat dwutysięcznych. Ale pierdolnik szybko się rozrósł i w końcu nie pracowałam z pingwinem, bo nie dało się tam za bardzo wejść. Przez chwilę w pandemii miałam też pracownię przy ulicy Straszewskiego, okropnie to miejsce wspominam, był tam grzyb i strasznie zimno, ostatecznie rzadko tam bywałam.

M.N.: Czyli lepiej sprawdza się u Ciebie to połączenie pracowni i galerii niż wychodzenie do jakiegoś odosobnionego miejsca pracy?

K.J.: Zależy. W tygodniach, kiedy w galerii jest wernisaż i nagle muszę posprzątać także w pracowni, to trochę tę decyzję przeklinam.

Ale ma to też wiele plusów: jest łatwiejsze finansowo, bo nie płacę za dwa lokale, a kiedy tylko potrzebuję, mogę w pracowni korzystać z narzędzi, które mamy w galerii. To połączenie mobilizuje mnie do regularnych wizyt w pracowni, a czasem też wydłuża godziny otwarcia galerii, bo skoro już tu jestem, to mogę otworzyć wystawę. Więc od środy do piątku siedzę, czytam, myślę, kombinuję – bo ja pracuję rzutami i najpierw mam fazę koncepcyjną, kiedy przyswajam dużo informacji i pojawiają się różne pomysły, a potem mam okres skumulowanej pracy, który często znaczy, że jestem nie w pracowni, a w Kalwarii. Chociaż teraz czuję, że powinnam sobie wypracować jakiś nowy system, bo przy takim roku jak ten, kiedy zrobiłam trzy duże wystawy: Samozaoranie w Galerii Bielskiej BWA, emotional stickers internet brainless w Miejskiej Galerii Sztuki w Łodzi i I asked myself if I’m the problem and we said NO razem z Kornelem Leśniakiem na Warsaw Gallery Weekend, tej pracy było po prostu bardzo dużo.

M.N.: Myśląc o tych wystawach, zastanawiam się, do czego właściwie służy Ci pracownia, skoro ani wielkoformatowych intarsji, ani rzeźb, ani Twoich arrasów, czyli zadrukowanych tkanin, właściwie nie da się w tym pomieszczeniu zmieścić.

K.J.: Wbrew pozorom jest mi bardzo potrzebna. Nie wiem, czy kojarzysz takie programy o hoarderkach, zbieraczkach, które ekipa telewizyjna znajduje zakopane w domu w hałdzie przedmiotów. Mam wrażenie, że gdyby nie pracownia, mogłabym się stać bohaterką takiego programu. W domu, owszem, jak dużo pracuję, a ostatnio też jeżdżę, mam sterty ubrań, ale przynajmniej nie upycham tych wszystkich rzeczy, które potem wykorzystuję w pracy, i od razu mam też większy porządek w głowie.

Dzięki pracowni jest takie miejsce, gdzie mogę mieć bałagan, a ja w pracy najlepiej funkcjonuję w bałaganie. Jak jest chaos, to się tworzą najlepsze przypadkowe zestawienia, a ja wiem, gdzie co mam. Więc jednocześnie potrzebuję tego bałaganu i nie mogę tak żyć, bo to źle wpływa na mój układ nerwowy, w domu muszę mieć po prostu w miarę możliwości posprzątane. A w pracowni sobie już daję to pozwolenie na luz.

M.N.: Częścią tego luzu jest też to, że jako jedna z bardzo nielicznych znanych mi pracowni, Twoja pełni rolę centrum życia towarzyskiego, tu po wernisażach wpadają goście. Ten ludzki żywioł też przyjmujesz z otwartymi ramionami?

K.J.: Bywały już momenty, że nie chciałam, żeby było tu tak tłumnie, na niektórych wernisażach wyłączałam pracownię z obiegu. Nie wszyscy się potrafią zachować w gościach, ale są też plusy: czasem ktoś coś durnie przestawi, co mnie zainspiruje. Pojawi się jakieś zestawienie przedmiotów czy znaczeń przedmiotów, na które bym nie wpadła. Kiedy po wernisażu przychodzę na spacer pokutny, sprzątać, nagle widzę, że ktoś zrobił coś dziwnego, i za to jestem wdzięczna gościom.

M.N.: Czasem jesteś też niewdzięczna?

K.J.: Wiadomo, bywam! Ale plusy przeważają nad minusami. W biurze galerii stoi mój stół z wystawy Pole bitwy w BWA w Bielsku, to jest szklany stół w kształcie zdeformowanej lekko mapy Polski, który miał być metaforą rodzinnych kłótni nad zupą w polskich domach wywołanych przez polaryzację. I ostatnio do mnie dotarło, że od dobrych dwóch lat stół pełni zgoła inną rolę, nikt się nad nim nie kłóci, tylko staje się polem do rozmów, do wymiany poglądów, pewnie też ploteczek, ale całkiem mu się zmieniło znaczenie. Trochę żałuję, że nie zrobiłam z tego wernisażowego kuluarowego performansu, że tego nie wyartykułowałam, bo to byłby bardzo ładny dalszy ciąg historii stołu.

M.N.: Trochę Cię podpuszczałam z tym pytaniem o niewdzięczność, bo mam poczucie, że właściwie od początku, od tej pierwszej pracowni pod studiach, nigdy nie interesowało Cię tylko bycie artystką, ale tworzenie miejsc dla sztuki.

K.J.: Tak, tak właśnie jest. Zawsze chciałam nie tylko pokazywać swoje rzeczy, ale po prostu zbudować jakieś takie miejsce dla społeczności, miejsce, gdzie ludzie się czują dobrze i bezpiecznie, gdzie mogą gadać o sztuce i nie. Dlatego właśnie założyliśmy Jak Zapomnieć, dlatego po pandemii szukaliśmy nowego miejsca na galerię – tym razem na szczęście już z osobnym pomieszczeniem na moją pracownię, a nie piwnicą do podziału z ogromnym pingwinem.

M.N.: No dobrze, a wróćmy na chwilę jeszcze wcześniej – dyplom masz właściwie z malarstwa, jak to się stało, że dziś rzeźbisz i robisz intarsje?

K.J.: Ja właściwie od dawna bardzo dużo siedziałam przy komputerze, w programach komputerowych. Dla mnie ten proces malowania był od zawsze bardzo żmudny. Przy ADHD, a ja mam, było tak, że siedzę sobie przy płótnie i łapię skupienie, no i masz, jakiś brud, terpentyna, więc muszę wstać, przejść cały korytarz, zejść po schodach, umyć te pędzle, umyć słoik, nalać sobie nowego wszystkiego i usiąść z powrotem. Zanim znowu weszłam w ten tryb, był już wieczór i musiałam wychodzić z Akademii. Szlag mnie trafiał po prostu.

Pierwszą intarsję zrobiłam na dyplomie – to była taka mała kostka z żabą Pepe, postacią z mema – i to miał być jednorazowy myk, a jakoś tak ze mną zostały. Ale nie robię tylko intarsji, ostatnio sporo pracuję z giętymi prętami, robiłam grawery na szybach, zadrukowuję tkaniny.

M.N.: Cały szereg technologii i usług dostępnych jeszcze niedawno niemal wszędzie, a dziś powoli odchodzących w niepamięć.

K.J.: Tak, zdobienia domów i podwórek na prowincji to było dla mnie zawsze duże źródło inspiracji, albo szykowanie grobów na Wszystkich Świętych. To połączenie DIY, drobnych usług i potrzeby, żeby było ładnie, jest dla mnie piękne. Jeszcze nigdy tego nie wykorzystałam, ale zawsze mi się podoba, jak znicze na grobie stoją na szybie, a ta szyba nie jest postawiona bezpośrednio na nagrobku, tylko na takich nóżkach z kapsli: żeby się mokre nie zbierało, żeby się kamień nie odbarwiał. Więc tu te kapsle, jak po imprezie, a wyżej starannie wybrane znicze.

M.N.: Czyli nie tylko korzystasz z warsztatu taty, ale też jeździsz oglądać?

K.J.: Tak! I na święta też lubię jeździć po rodzinie, mam tam takie ulubione punkty do obserwacji. A wszystko zaczęło się od mojej babci, ona miała taką – nie lubię tego sformułowania, ale oddaje istotę – artystyczną duszę. Zawsze miała na sobie dziwne zestawienia: jakieś korale, suknie takie, jako nastolatka to ja byłam od niej bardziej konserwatywna. I miała na ustach szminkę, której kolor nazywała maślanką, taki blady różowy.

Zbierała różne stare rzeczy i aranżowała je tak, jak jej się podobało. Babcia miała trzy córki i kiedy każdej po jakimś tapetowaniu zostało trochę tapety, to ona sobie tapetowała pokój w różne pasy. Albo kiedyś dostała od nas z kuzynką korale na Dzień Babci, długi sznur, a przy następnej wizycie widzę, że poprzedłużała nimi kotom obróżki przeciwpchelne, więc koty chodziły w koralach. Niepasujące figurki porcelanowe wynosiła do kotłowni, gdzie w tym węglu wyglądały zupełnie inaczej, kot spał między obrazami – i właśnie czegoś takiego ja szukam w pracowni.

Skip to content