pracownia Krzysztofa Świętka

Małopolski Instytut Kultury w Krakowie pracownia Krzysztofa Świętka Z Krzysztofem Świętkiem rozmawia Agnieszka Jankowska-Marzec A.J.M.: Jesteś (...)

pracownia Krzysztofa Świętka

Z Krzysztofem Świętkiem rozmawia Agnieszka Jankowska-Marzec

A.J.M.: Jesteś aktywny w świecie sztuki od wielu lat, podejrzewam więc, że nie jest to Twoja pierwsza pracownia?

K.S.: Wyobraź sobie, że paradoksalnie to pierwsza, która jest tylko i wyłącznie moja! Wcześniej miałem pracownię wspólnie z kolegą  niezwiązanym z Akademią, a wszystko w domu głównie się działo. Miałem zawsze jakiś albo kącik, albo najmniej uczęszczany pokój, który był zarazem i graciarnią. Na marginesie, ale bojowo.

A.J.M.: Dobrze Ci się tutaj pracuje?

K.S.: Nie narzekam, fajne miejsce, przy ulicy Jagiellońskiej, w centrum Krakowa. Jedyny dyskomfort, jaki odczuwam, to może nie najlepszy dostęp do światła dziennego, choć ja lubię po nocach pracować, więc może trochę przesadzam. Lubię przaśność tego miejsca, nawet toaleta na zewnątrz mi nie przeszkadza. Nie ma problemu, jeśli zachlapię podłogę farbą albo zapomnę posprzątać. Pracuję tutaj już od blisko dziesięciu lat i mam nadzieję, że będę mógł działać właśnie tu przez kolejne dziesięć albo i więcej.

A.J.M.: Chętnie przyjmujesz gości w pracowni?

K.S.: Niezbyt chętnie, bo to jest trochę moja pustelnia. Bardzo sobie chwalę spokój tutaj panujący, fakt, że dzieci nie przejdą z jednego pokoju do drugiego ani żona nie zacznie wołać i coś tam ode mnie chcieć. Oczywiście zawsze może zadzwonić i tak też czyni, ale to coś zupełnie innego. Mówiąc serio, z premedytacją nie chciałem takiego modelu pracowni otwartej, jak to czasami z pracowniami bywa, że każdy może wpaść niezapowiedziany i siedzieć, jak długo ma na to ochotę. Wygląda na to, że na swój sposób lubię towarzystwo ludzi. Na moich warunkach. Krótko mówiąc, to po prostu miejsce pracy, a nie imprezownia. Nawet zaryzykowałbym stwierdzenie, że jest to miejsce szukania spokoju, wyciszenia się. Czasami przychodzę tu i nic nie robię „artystycznego”, tylko czytam książkę albo słucham muzyki, albo po prostu sobie siedzę i myślę. Generalnie to jest taki mój kawałek podłogi, jak śpiewał Mr. Zoob.

A.J.M.: Ale jak już dotrzesz do pracowni, to jak wygląda Twój typowy dzień pracy?

K.S.: Najdziwniejsze, że nie mam takiego. Zanim zabiorę się do działań twórczych, często po prostu przeciągam ten moment, kiedy mam zacząć robotę, aż przychodzi taki czas, że nie ma wyjścia i trzeba zakasać rękawy i wziąć się do pracy. Dla mnie ważne jest, żeby przed pracą wypić kawę, ale zwykle robię to w domu, bo zanim z niego wyjdę, często zmarnuję godzinę na takie ogólne rozruszanie się. Na pewno nie jestem tego typu artystą, który po przyjściu do pracowni celebruje jakieś rytuały. Dzielę swoją aktywność pomiędzy dom, firmę, tę pracownię i drugą na uczelni, więc jakbym był takim rutyniarzem w każdym przypadku, to chyba by szło zwariować generalnie. Może powiem, że jestem raczej takim artystą z desantu, który gdzieś ląduje i zaczyna działać po prostu.

A.J.M.: Pracujesz przy muzyce czy w ciszy?

K.S.: Różnie jest. Zasadniczo, jak słucham muzyki, to głośno i „ciężko” najchętniej. Czasami też tak przyspawam się do działania, że zapominam ją włączyć. Orientuję się, że może warto by zrobić przerwę, kiedy czuję skurcze w szyi, bo przez trzy godziny zastygłem w jakiejś pozycji, skupiając się na tworzeniu tego, czy owego. Zawsze sobie obiecuję, że tak co godzinę będzie jakaś miniaktywność, żeby się rozruszać, ale oczywiście o tym zapominam.

A.J.M.: Kiedy tak naprawdę zdecydowałeś, że chciałbyś zajmować się sztuką na poważnie?

K.S.:  Tak naprawdę na poważnie uświadomiłem sobie, że na tym mi najbardziej zależy… Myślę, że nawet byłbym w stanie podać Ci datę z dokładnością co do roku. I byłby to mniej więcej 2008 rok, no może 2009.

A.J.M.: Żartujesz? Tak późno, przecież byłeś już wiele lat po studiach artystycznych i działałeś jako twórca?

K.S.: Tak, ale taką pewność zyskałem tuż przed czterdziestką. Wiem, że dziwnie to brzmi, ale cofnijmy się do moich lat szkolnych. Kiedy poszedłem do liceum plastycznego, moim światem była przede wszystkim muzyka. Malowałem sobie i kolegom koszulki z okładkami płyt, bo jak pamiętasz, nie było ich wtedy w sklepach. Robiłem różne naszywki, przypinki. Brakowało mi też jakiejś głębszej świadomości artystycznej, obycia, nie wywodziłem się z domu, który był przesiąknięty sztuką, kulturą wysoką. Z drugiej strony, choć tata był prostym stolarzem, w każdą niedzielę zabierał mnie do różnych muzeów w Krakowie. Jego miłość do Matejki i Kossaków była najprawdziwsza. Generalnie był taki podział, że jak coś jest ładne, to jest Matejko, a jak coś jest brzydkie, to jest Picasso :). Nie wpojono mi więc pozytywnego odbioru sztuki abstrakcyjnej. Generalnie byłem fanem sztuki przedstawiającej, a nawet trochę stałem się jej niewolnikiem. W szkole średniej uchodziłem za mistrza rysunku realistycznego,  tak że nawet koleżanki i koledzy z innych klas przychodzili oglądać, jak to kapustę narysowałem cudownie, i wydawało mi się, że jestem kozak. Poszedłem na akademię i wtedy zaczął się dramat. Nie odnajdywałem się na uczelni. Nagle oczekiwano ode mnie kreatywności, poszukiwań, specjalnie nie dając wskazówek, które mogłyby być pomocne w moim rozwoju i edukacji. A ja nie miałem narzędzi, które mógłbym wykorzystać, by świadomie się mierzyć z nowymi dla mnie wyzwaniami. Robiłem wtedy prace, po których nie pozostał ślad, bo je po prostu zniszczyłem. Miałem wtedy także poczucie, że może powinienem był zostać żołnierzem albo cukiernikiem, jak mi się marzyło w dzieciństwie. Zanim ostatecznie poczułem, że tworzenie sztuki jest moim przeznaczeniem, okazało się, że wyjściem z impasu było odkrycie bulteriera!

A.J.M.: Nie bardzo rozumiem: odkrycie bulteriera?

K.S.: Chodzi o to, że po studiach trafiłem na fotografię pieska. I bingo! Znalazłem coś pozornie tak brzydkiego, że aż okazało się dla mnie pięknem w czystej formie. Tak więc na początku fotografię bulla przekserowywałem wielokrotnie, uzyskując zgrafizowaną, trochę zdeformowaną formę, odchodząc w ten sposób od sztuki realistycznej (oczywiście nie całkowicie). Posiłkowałem się tym patentem, ponieważ nie miałem komputera i jak to miałem w zwyczaju od lat, nie mając odpowiednich narzędzi, musiałem sobie stworzyć przy pomocy półśrodków satysfakcjonujący efekt. Na przestrzeni kilku lat powstało parę grafik, otrzymałem kilka nagród, które były paliwem napędzającym moją litomaszynę. Jednak zawsze gdzieś z tyłu głowy majaczył zahibernowany koncept biznesu z tekstyliami mojego autorstwa. I stało się! Założyłem firmę produkującą zaprojektowane przeze mnie koszulki, z motywami dekoracyjnymi wykonanymi w technice sitodruku. Trochę sodówka uderzyła i sprawy przybrały na tyle dziwny obrót, że zastanawiałem się wówczas, czy może nie powinienem odejść z Akademii i poświęcić się całkowicie biznesowi. Rozwiązanie moich dylematów przyszło samo, a był nim kryzys ekonomiczny. Właśnie około 2009 roku powinęła mi się noga, splajtowałem… ale nie do końca. Gdyby nie praca na uczelni, komornik zabierałby mi wszystko, co zarobię. O dziwo, ponieważ pracowałem na etacie, to potrącano mi po prostu z pensji określoną kwotę na poczet biznesowego długu. Odkryłem wtedy ponownie przyjemność płynącą z tworzenia grafik oraz z pracy na uczelni, podjąłem decyzję, że chcę się grafiką zająć na poważnie, szybko zrobiłem doktorat i zacząłem intensywnie pracować.

A.J.M.: Piszesz o sobie w biogramie, że „w kotle osobowości artysty miesza się old school, tatuaż japoński, komiks, film, dewocjonalia, punkowe ziny, street art i streetwear”. Nadal tak byś o sobie opowiadał?

K.S.: Dorzuciłbym do tego kotła jeszcze sporty walki (no przecież widzisz ten worek bokserski w pracowni), psy ras agresywnych, no i motocykle oraz samochody. W ogóle kultura customingu.

A.J.M.: Kultura customingu?

K.S.: Choppery, bobbery, scramblery, flattrucki czyli głośne, nieseryjne, indywidualnie malowane, przerabiane motocykle plus samochody: hot rody, pick-upy i muscle cary. Podsumowując: palenie gum, zabawa z motoryzacją i peryferiami czyli pin-up girls, sign painting, tatuaże, country music oraz ciężkie granie spod znaku flagi konfederatów. Wszystko skąpane w piwie i burbonie… Teraz nie piję alkoholu i trochę pogniewałem się na motoryzację (na pewno jest to chwilowe rozstanie). Pozostała nieustająca fascynacja tatuażem…

A.J.M.: A tatuaż japoński? Możesz wyjaśnić jego specyfikę?

K.S.: Z mojego punktu widzenia nie ma co wyjaśniać. Piękny i tyle. Musi być duży, kolorowy, precyzyjny. W moim rozumieniu ma ścisły związek z tradycyjnym malarstwem i drzeworytem japońskim z okresu Edo, nazywanym ukiyo-e. Jest artystycznym środkiem wyrazu przedstawiającym przepływający, ulotny świat. Ale jak i w przypadku pozostałych moich inspiracji dopuszczam w obrębie tradycyjnego japońskiego tatuażu możliwość ingerencji, interpretacji. Bo istotne jest wrażenie i efekt końcowy. Kompozycja, kolor, symbolika i konkretny rysunek. Rysunkowe rozwiązania trochę jak w komiksie…

A.J.M.: A co pociąga Cię w komiksie?

K.S.: Na pewno tego, co robię, nie mogę nazwać komiksem, ale swoje litografie lubię nazywać historyjkami, może nawet opowieściami. Tworzę mniej lub bardziej zwięzłe historie. Pojawiają się poszczególne kadry… Zresztą z tymi moimi fascynacjami, o których wspominałaś wcześniej, jest tak, że nie interesuje mnie ich zgłębianie całkowite, ja raczej działam trochę jak muzyk hiphopowy, sampluję różne elementy. No i wciąż nawet więcej niż odrobinę jestem niewolnikiem sztuki przedstawiającej. Najciekawsze nowe impulsy i pomysły pojawiają się wtedy, gdy biegam. Potem wracam i zaczynam je notować. I co jakiś czas sobie siadam do tej sterty karteczek, przeglądam je z zapartym tchem jak komiksy w dzieciństwie i doznaję czasami szoku, że to fajne jest, i zaczynam z tego tworzyć jakąś historię, której daję upust na kamieniu, papierze czy obrazie.

A.J.M.: No właśnie, zaczynasz tworzyć na kamieniu, bo Twoją ulubioną techniką graficzną jest litografia. Co Cię w niej urzekło?

K.S.: Początkowo myślałem, że jest to prosta technika, a że na studiach nie chciałem się specjalnie przepracowywać, to był czas, nie ukrywam, trochę takiego rockandrollowego życia, więc litografia wydawała się stworzona dla mnie. Prosta i szybka! No i atmosfera w jej pracowni była naprawdę fajna. Oczywiście myliłem się co do łatwości warsztatowej, ale z upływem czasu, choć pewnie to głupio zabrzmi, może trochę przez „zasiedzenie”, polubiłem tę litografię i związałem się z nią na dobre i na złe. No i mówiąc nieskromnie, fakt, że moje prace były niejednokrotnie nagradzane, utwierdził mnie w przekonaniu co do słuszności wyboru techniki. Lubię też w litografii połączenie pracy fizycznej z potrzebą skupienia się oraz ten jej alchemiczny aspekt.

A.J.M.: A malarstwo? Dostrzegłam tu kilka płócien…

K.S.: Tak, mam tutaj siedem obrazów zaczętych. Trochę w duchu _zero waste_. Bo jest tak, że farby zostają mi po druku, często się je wyrzuca, a ja robię sobie z nich podmalówkę. Podobnie wykorzystuję odbitki ksero do robienia kolaży. Tych kserokopii używam do transferu w celu stworzenia matrycylitograficznej na kamieniu. Na przestrzeni paru lat uzbierała się niezła kolekcja, a ja przy okazji mam trochę takie podejście, nie wiem – krakowskie czy dziadowskie, że szkoda mi wyrzucać różne rzeczy i zawsze raczej zakładam, że mogą się przydać. A dodatkowo mam też schizę, która jest odpowiedzialna za moje malarskie i nie tylko blokady artystyczne. Oczami wyobraźni widzę zajebisty obraz. To wizja na tyle perfekcyjna, że boję się zabrać do roboty, bo zżera mnie lęk, że nie jestem w stanie dorównać obrazowi, który stworzyłem w głowie… i czekam, i czekam. Teraz to nawet osiągnąłem wyższy level, mianowicie lękam się wymyślać to, co będzie mnie blokowało i napawało lękiem, jak to wymyślę :))). Częściej więc teraz w pracowni siedzę i dumam otoczony muzyką i moimi pierdołami, zbierając siły na zmasowany atak twórczy.

A.J.M.: Nie lubisz wyrzucać, wolisz zbierać, a może kolekcjonować różne dziwne przedmioty, którymi otaczasz się w pracowni. Czy mógłbyś opowiedzieć o kilku ulubionych?

K.S.: To trochę mój gabinet osobliwości. Moje zbieractwo ma korzenie w zapamiętanych obrazach wnętrz studiów tatuaży, które od kilkudziesięciu lat robią na mnie wrażenie, będąc swoistego rodzaju właśnie gabinetami osobliwości. I ja też mam takie swoje studio nietatuażu. Tu czaszka kozła, tam krucyfiksy, jakiś neonik, kropielnice, randomowa figurka, porcelanowy Jezusek, gumowa maska Tysona… długo by wymieniać. Przedmioty niespecjalnie cenne rynkowo, ale bezcenne emocjonalnie. W moim zbieractwie ważną rolę odgrywa aspekt estetyczny. Specjalnie nie buduję żadnej kolekcji, nie jestem kolekcjonerem, po prostu od czasu do czasu kupuję rzeczy, które wpadną mi w oko. Ostatnio na przykład kupiłem pięć kropielnic, no bo, jak wiesz, zbieram dewocjonalia. Z obiektów, do których mam większy sentyment, wymieniłbym głowę kozła, który majestatycznie współtworzy mój „lucyferiański” ołtarzyk. Początkowo chciałem mieć głowę jelenia, ale jak na OLX zobaczyłem tego diobła, „mojego” kozła, jego głowę, to się w nim zakochałem ;]. Szczególną sympatią darzę też gumową maskę Tysona kupioną na wakacjach w Bułgarii. Niestety cieszyć się paradowaniem w niej mogę tylko w zaciszu pracowni, bo blackface jest niepoprawne politycznie. Mam też trochę tandetne popiersie Papieża Polaka, świecące monidło, które stało się inspiracją do pracy prezentowanej na ostatniej mojej wystawie i najczęściej chyba na niej fotografowanej. Rozczulam się też, patrząc na figurki bohaterów z filmu Rocky i muzyków zespołu Kiss.

A.J.M.: A jak się zaczęła Twoja przygoda z tkaniem dywanów?

K.S.: Nie wiem, czy można to nazwać tkaniem… z angielska nazywa się to tufting. Jest to jedna z tych fascynacji, których nie umiem racjonalnie wytłumaczyć. Intuicję zrobiłbym odpowiedzialną za zainteresowanie się tą techniką. Czasami mam wrażenie, że powinienem zostać trendsetterem, bo już kilkukrotnie zdarzyło mi się zwrócić uwagę na coś, co później stało się popularne. Tak też stało się z dywanami. Maszynę sprowadzałem z USA. Kosztowała chyba cztery razy więcej niż teraz… no cóż, za bycie pionierem trzeba płacić. Sam skonstruowałem sobie cały warsztat, sam rozwiązywałem zagadki technologiczno-techniczne, no i oczywiście sam uczyłem się na swoich błędach. W tuftingu urzekł mnie pewien brak kontroli nad maszyną, pozwalający na surowość śladu. I jak to w przypadku niektórych moich artystycznych aktywności, jak już wyciągnąłem pewne wnioski, które sugerowałyby kontynuację działań bez popełniania spektakularnych błędów, to zająłem się czymś innym. Może trochę dlatego, że osiągnięta pewna biegłość techniczna nie idzie jeszcze w parze z oczekiwaniami estetycznymi co do dywanów. Więc ich robienie zamieniłem na latanie nimi i odleciałem w kierunku habilitacji.

A.J.M.: Czy możesz zdradzić mi swoje artystyczne plany na najbliższą przyszłość?

K.S.: Gdyby nie ryzyko, że będzie to czytać moja żona, powiedziałbym, że sława, koks, kasyno w Monte Carlo, jacht i modelki :))). To żart oczywiście! Jak można łatwo się domyślić, z rzeczy oczywistych wystawa prehabilitacyjna Pana nie ma w domu oraz habilitacja, a z nieoczywistych pływanie i muzyka. Wystawa będzie prezentować trzynaście wielkoformatowych kolorowych opowieści litograficznych, jedną historyjkę cyfrową, jeden dywan, pięć kolarzy quasi-recyklingowych i jedno monidło, obiekt na bazie lustra. W dużym skrócie będzie odnosić się do relacji człowiek–pies, pies–człowiek, a może nieco szerzej będzie o sile słowa, gdy idzie ono w parze z emocjami. Habilitacja oczywiście w oparciu o dzieło Pana nie ma w domu ma tłumaczyć, jak SAMEMU SE SWÓJ SOBIE SAM SIĘ odpowiadam na pytanie Jak to jest źle dopuszczać się dobrych, egoistycznych wyborów o altruistycznym charakterze, będąc świadomie nieświadomym, towarzyskim pustelnikiem, czyli jak dziecko prostego stolarza zostało skomplikowanym artystą. Po napisaniu habilitacji będę uczył się pływać (bo nie umiem) oraz chcę odpocząć nieco od sztuk wizualnych (chociaż nie wiem, czy się to uda), zajmując się tworzeniem muzyki (chociaż nie wiem, czy będę umiał).

Na koniec chciałbym wyrazić wdzięczność, że mogę stać się częścią całkiem fajnie hulającego projektu PRACOWNIE DO WGLĄDU. Dziękuję bardzo!!!

https://www.instagram.com/krzysiekswietek?igsh=MWZxZzY0bHVyZml4bA%3D%3D&utm_source=qr

Skip to content