pracownia Olgi Pawłowskiej

Małopolski Instytut Kultury w Krakowie Z Olgą Pawłowską rozmawia Agnieszka Jankowska-Marzec A.J.M.: W pracowni, w której obecnie się (...)

Z Olgą Pawłowską rozmawia Agnieszka Jankowska-Marzec

A.J.M.: W pracowni, w której obecnie się znajdujemy, pracowali Twój dziadek i tata. Czy możesz opowiedzieć, jak znalazła się w rękach Twojej rodziny, i czy wciąż odczuwasz ich obecność w tym miejscu?

O.P.: Dziadek Andrzej jako pracownik Akademii Sztuk Pięknych otrzymał tę pracownię od miasta. Część lokalu była typowym strychem i Andrzej krok po kroku przystosowywał kolejne pomieszczenia, by móc tu jednocześnie żyć i pracować. Po jego śmierci pracowania przeszła w ręce mojego taty i stryja. W momencie gdy przygotowywałam się do dyplomu magisterskiego, tata udostępnił mi swoją część i od tego czasu tak sobie tę przestrzeń współdzielimy. Jeśli chodzi o odczuwanie obecności dziadka, to oczywiście jest coś takiego. Szczególnie wieczorami, jak już jestem mocno zmęczona (śmiech). Jeśli chodzi o tatę, to w dzieciństwie często towarzyszyłam mu w pracy, więc naturalnie ta przestrzeń kojarzy mi się z nim. Często tu zresztą zagląda, bardzo cenne są dla mnie jego przemyślenia na temat tego, co robię, i na temat sztuki w ogóle.

A.J.M.: Należąc do „artystycznego klanu”, chyba skazana byłaś na wybór studiów artystycznych?

O.P.: Trochę tak, ale gdybym nie przejawiała artystycznych zainteresowań w dzieciństwie i gdyby co innego skupiało moją uwagę, to na pewno nikt nie miałby mi za złe innego wyboru. Był moment zawahania w liceum, czas podjęcia kluczowej decyzji, czy iść w taniec (uczęszczałam do szkoły baletowej), czy w studia artystyczne. Pod koniec liceum jeździłam na warsztaty taneczne do Poznania organizowane przez Polski Teatr Tańca. Mocno wciągnął mnie taniec hiphopowy; miałam nawet propozycję, aby w tym pozostać, mimo to jednak postanowiłam zdać na studia, które okazały się na tyle wymagające, że nie byłam w stanie kontynuować treningów. Teraz pozostaje mi tańczyć w pracowni lub na imprezach klubowych i jest to wciąż niesamowicie wyzwalające. Myślę, że z czasem tęsknota za tańcem zacznie się ujawniać w mojej twórczości.

A.J.M.: Twoja droga do malarstwa była trochę kręta, bo ukończyłaś studia na Wydziale Grafiki krakowskiej ASP. Jak je wspominasz?

O.P.: Studia na Grafice wspominam dosyć dobrze. Próbowałam bardzo wielu dyscyplin, od grafiki projektowej przez animację po grafikę warsztatową. Jestem pewna, że miało to duży wpływ na to, czym się aktualnie zajmuję. Myślę też, że dobrze się stało, że na drugim roku trafiłam do Pracowni Malarstwa prof. Stanisława Tabisza i dr. Artura Blusiewicza. Dzięki nim pozbyłam się kompleksów wynikających z tego, że nie skończyłam plastyka, że mój warsztat był za słaby – najważniejsze było jak najwięcej malować, pielęgnować swoją wrażliwość; dostałam wiatru w żagle, to był dobry czas.

A.J.M.: Dlaczego ostatecznie zdecydowałaś się na porzucenie grafiki?

O.P.: Uznałam, że grafika warsztatowa nie jest dla mnie. Bardzo długo trzeba czekać na wyniki działań. Rysowanie na blasze, sypanie kalafonii, wielokrotne trawienie kwasem, drukowanie… zdecydowanie za dużo etapów. W malarstwie od razu widzę efekt, mogę szybko reagować, chyba po prostu jestem zbyt niecierpliwa, by spełniać się w grafice warsztatowej.

A.J.M.: Skoro malarstwo jest tym medium, w którym najchętniej się wypowiadasz, co w nim jest dla Ciebie najbardziej fascynujące?

O.P.: To właśnie ta bezpośredniość plus oczywiście kolor, jego głębia, struktura…

A.J.M.: Jak wygląda Twój typowy dzień w pracowni? Podobno pracę rozpoczynasz od krótkiej rozgrzewki tanecznej😊?

O.P.: Tak, trzeba pobudzić organizm do pracy. Czasem jest to kawa, a czasem rozgrzewka ruchowa, zależnie od nastroju. Staram się przychodzić do pracowni rano. Koło 16 robię przerwę na drzemkę, po to by potem móc pracować do późna. Bywają też oczywiście dni jałowe, gdy ewidentnie robota nie idzie. Nie zmuszam się wtedy do działania, czytam lub oglądam jakiś film mając cały czas zaczęty obraz w zasięgu wzroku.

A.J.M.: Jak powstają Twoje prace malarskie? Najpierw tworzysz szkice?

O.P.: Bardzo różnie się to odbywa. Kiedyś nie szkicowałam prawie w ogóle, a teraz bardzo mi to pomaga. Przede wszystkim zapisuję koncepcje, pomysły na obrazy. Formą szkicownika jest też komputer. Tworzę dużo projektów, kolaży, notatek filmowych. Nigdy nie wiadomo, co i kiedy się przyda.

A.J.M.: Bardzo często malujesz góry, domyślam się, że ta fascynacja ma solidne podstawy.

O.P.: Najsolidniejsze! Fascynuje mnie rola, jaką pełnią góry. Są naszymi cichymi towarzyszami. Obserwują nasze poczynania od milionów lat; czas ucieka, my przemijamy, a one wciąż trwają niezmienione. Mają dużo majestatu, są dla nas oparciem, w ich obecności łatwiej nabrać dystansu do życia. Podobne uczucia towarzyszą mi, gdy myślę o starożytnych świątyniach. Jeżeli one wciąż robią takie wrażenie, to jak musiały działać na ludzi w czasach starożytnych! Myślę, że niezależnie od epoki ludzie potrzebują monumentów, czegoś, co robi wrażenie, trochę przytłacza, a jednocześnie budzi respekt; myślę, że przez to też my ludzie stajemy się sobie bliżsi, wszyscy tak samo malutcy wobec wszechświata, gór, świątyń, oceanów…

A.J.M.: Drugim ważnym wątkiem w Twojej twórczości jest archeologia.

O.P.: Tak, archeologia dla amatorów oczywiście, na poziomie omijającym całą naukową, techniczną stronę. Staram się śledzić bieżące badania i odkrycia archeologiczne. Jeden z moich obrazów nosi tytuł Sakkara nie ujawniła jeszcze wszystkiego. Powstał w 2021 roku na cześć odkrycia w Sakkarze kilkunastu sarkofagów sprzed 2500 lat. Dwa lata później dokonano jeszcze większego odkrycia, tym razem odnaleziono tam 250 sarkofagów… ciekawe, czy coś tam jeszcze jest…

A.J.M.: Na Twoich płótnach rzadko pojawiają się postacie ludzkie. Skąd ta niechęć do tworzenia obrazów figuratywnych?

O.P.: Nie nazwałabym tego niechęcią. Bardzo lubię rysować ludzi, czasem pojawiają się na obrazach, ale ponieważ nie pasują do żadnego z cykli, to ich nie pokazuję. Na ten moment, przy tematach, które poruszam, sylwetka człowieka w obrębie obrazu jest zbędna. Staram się malować w taki sposób, by jego obecność była wyczuwalna, ale nie dosłownie widoczna.

A.J.M.: Co stanowi Twoją największą inspirację do tworzenia? W wywiadach wspominasz często o roli filmów?

O.P.: Tak, na pewno w cyklu prac poświęconym domom dużą inspiracją było dla mnie kino, szczególnie polskie z okresu kina moralnego niepokoju. Sama też kręcę dużo filmów, taką malutką niepozorną kamerką. Mam dużo kaset i folderów z zapisami filmowymi z kilkunastu ostatnich lat. Czasem do nich wracam, dużo tam tematów, inspiracji.

A.J.M.: Rozmawiamy tuż przed otwarciem Twojej solowej wystawy w krakowskim Bunkrze Sztuki. Czy możesz o niej opowiedzieć?

O.P.: Moja najnowsza wystawa nosić będzie tytuł „30 uderzeń na minutę”, co jest zapożyczeniem z nomenklatury muzycznej. Metrum 30 BPM jest bardzo powolnym tempem, hipnotyzującym, nakłaniającym do refleksji nad szybkością obecnego życia, która w moim odczuciu jest zdecydowanie za duża. Na wystawie zobaczyć będzie można prace malarskie z ostatnich kilku lat oraz najnowsze prace rysunkowe, multimedialne i przestrzenne. Specjalnie na tę wystawę konstruuję wraz przyjacielem Olgierdem Chmielewskim ponaddwumetrowy metronom. Jego wahadło będzie wybijać rytm 30 uderzeń na minutę. Obiekt będzie w pełni mechaniczny, bez żadnego wspomagania elektrycznego. Tak więc bliżej mi ostatnio do zagadnień z zakresu fizyki czy mechaniki niż sztuk plastycznych. Fascynujący jest ten świat zębatek, łańcuchów, różnych rodzajów metali, drewna – widzę, jak każdy milimetr i miligram mają znaczenie.

https://www.olgapawlowska.com

Skip to content