pracownia Tomasza Prymona

Małopolski Instytut Kultury w Krakowie Z Tomaszem Prymonem rozmawia Agnieszka Jankowska-Marzec A.J.M.: Jesteś obecny na rynku sztuki (...)

Z Tomaszem Prymonem rozmawia Agnieszka Jankowska-Marzec

A.J.M.: Jesteś obecny na rynku sztuki już od kilkunastu lat, więc podejrzewam, że nie jest to Twoja pierwsza samodzielna pracownia?

T.P.: Moja pierwsza pracownia mieściła się w pokoju, w którym mieszkałem, to było takie studenckie miejsce, trochę w klimacie „squatu”. Wprawdzie już byliśmy po studiach, ale żyliśmy wciąż jak studenci. Natomiast w tej, w której obecnie się znajdujemy, pracuję już od dziesięciu lat. I to ostatni rok mojej działalności w tym miejscu, bo wkrótce przenoszę się do nowej.

A.J.M.:  To powiedz, jak Ci się w niej pracowało?

T.P.: Bardzo dobrze, rozgościłem się w tym miejscu, bardzo polubiłem tę przestrzeń. W ciągu dziesięciu lat pracownia się zmieniała albo raczej ja się zmieniałem, bo w zależności od momentu, w jakim byłem, przestrzeń nabierała innych znaczeń. Czasami czułem się w niej świetnie, zestrajałem się z pulsującym wewnątrz światłem, ruchem żywej zieleni w jakby zapomnianej, pozostawionej sobie przestrzeni, którą obserwuję z okna, z dźwiękami dzwonów klasztoru bernardynek połączonymi z muzyką Sigur Rós, a ja pracowałem i przy tej pracy tańczyłem. Ale były także momenty, kiedy czułem, że to ściany zamkniętego pomieszczenia i ogarniała mnie przygnębiająca samotność. Wracając natomiast do samego lokalu, wcześniej było to niewielkie mieszkanie, od kilku lat opuszczone. Wynająłem je jako pracownię. Dostałem pozwolenie na nasycanie ścian oraz podłóg malarską materią, odpadami tego, co wyszło poza płótno, ponieważ cała kamienica zostanie wyremontowana i stanie się hotelem.

A.J.M.: Opuszczasz pracownię jednak nie tylko z powodu planowanego remontu…

T.P.: Nie,  oczywiście, w pewnym momencie poczułem, że ta przestrzeń jest dla mnie za mała. To zależało od rozwiązań technologicznych, jakich używałem. Malowałem rozcieńczoną płynną farbą na płótnach leżących na podłodze i jednocześnie mogłem pracować tylko na dwóch. Bardzo lubię ten proces malowania na ziemi, ale obrazy przy tej technice potrzebują znacznie więcej czasu na wyschnięcie, żebym mógł je bezpiecznie powiesić na ścianach i zwolnić miejsce na malowanie kolejnych.
Z czasem, gdy tych prac zaczęło powstawać coraz więcej, wzmocniło się poczucie, że brakuje mi odejścia, możliwości spojrzenia na nie z dystansu, i postanowiłem, że pora na zmianę.

A.J.M.: Ale wspominałeś, że warunki do malowania, jakie tu miałeś, były całkiem zadowalające, zwłaszcza jeśli chodzi o światło.

T.P.: Tak, jest to pięknie oświetlone miejsce, a światło ma dla mnie ogromne znaczenie. Maluję zarówno przy świetle dziennym, jak i sztucznym. Ta pracownia ma piękne światło, nawet czasami zbyt mocne. Przychodzi taki moment w ciągu dnia, że światło wypełnia każdy skrawek przestrzeni i nie ukrywam, że uwielbiam wtedy malować. Mam tutaj południową ekspozycję i przyglądam się temu, jak bardzo pod wpływem intensywnego słońca obrazy zmieniają się, zmienia się ich wewnętrzne światło, temperatura kolorów. Prace zyskują dodatkową przestrzeń i przez chwilę pozwalam sobie przebywać w takim misterium barw. Pracując przy świetle dziennym, zupełnie inaczej operuje się na niuansach kolorystycznych, barwa inaczej miesza się na palecie, inaczej wygląda na płótnie niż przy sztucznym oświetleniu. I gdy się rozpędzę w malowaniu, słońce zachodzi, a wschodzą żarówki, ja jestem pochłonięty pracą, a spokój pracy w nocy jest taki nierozpraszający, to kiedy na drugi dzień przychodzę do pracowni, i oglądam, co namalowałem w sztucznym świetle, łapię się za głowę.

A.J.M.: Jesteś rozczarowany rezultatem?

T.P.: .: Nie jestem, tylko przy sztucznym świetle „podkręcam” kolory i gdy rano patrzę na obraz, odnoszę wrażenie, że fragmenty namalowane nocą są całkiem fajne, ale osobno, gdyby powstały na drugim „nocnym” obrazie, na innym płótnie. Zestawione jednak razem z partiami namalowanymi w bardziej subtelnym, dziennym świetle nie współistnieją, są sobie obce.

A.J.M.: Za każdym razem, gdy odwiedzam pracownie, przyglądam się, co wisi na ścianach. W Twoim atelier na ścianach dostrzegłam nie tylko Twoje obrazy, ale także ścianę wypełnioną szczelnie fotografiami…

T.P.: To jest „nowa” ściana. Od roku przytwierdzam do niej zdjęcia, na których uchwyciłem mówiące do mnie przestrzenie, widoki natury, fragmenty otaczającej mnie przyrody. Wiąże się to ze zmianą w moim malarstwie, poszukiwaniami nowych tematów, trochę z przedefiniowaniem, kim jestem jako artysta, w jakim momencie twórczym teraz jestem.

A.J.M.: Zaciekawiłeś mnie…

T.P.: Całkiem niedawno poczułem się zmęczony określaniem mnie jako malarza abstrakcjonisty – oczywiście kiedyś świetnie się w tym odnajdowałem, ale obecnie chciałbym to zmienić. Moje pierwsze obrazy abstrakcyjne wywodziły się bezpośrednio od natury i teraz powoli do takiego myślenia o obrazie powracam.

A.J.M.: Jak wygląda Twój typowy dzień w pracowni?

T.P.: Przed rozpoczęciem działań w pracowni idę na kawę, żeby mieć taki moment przebywania jeszcze w innym miejscu. Kiedyś, gdy paliłem papierosy, rytualnie wypalałem fajkę, teraz jest tylko kawa, ale kawa z wierszami.

A.J.M.: Z wierszami?

T.P.: No tak, czytam wiersze i piję kawę, to jest takie bardzo krakowskie. Siedzę sobie ze swoimi myślami, czytam, a poezja mnie potrafi wspaniale nastroić do pracy. Potem przychodzę do pracowni, włączam muzykę, bo bardzo lubię pracować przy muzyce, zwłaszcza klasycznej, ale też Sigur Rós, Hania Rani, Moby… obecnie więcej spokojnej melodii, mniej bitu. Lubię zaczynać pracę rano, wstaję ostatnio bardzo wcześnie, gdy wszystko dopiero powoli budzi się do życia, i z tą energią świeżego miasta przychodzę do pracowni. Pracuję do wieczora, ale rzadko zdarza mi się zostać na noc. Zmieniłem rytm życia, obecnie preferuję dzienny, pracuję już znacznie rzadziej nocą niż kiedyś. Obecnie cieszę się, że te dwie sfery życia, prywatna i zawodowa, są wyraźniej od siebie oddzielone, że nie tworzę w tym samym miejscu, w którym mieszkam.

A.J.M.: A pracownia jest dla Ciebie przede wszystkim miejscem pracy czy także przestrzenią do spotkań towarzyskich czy innych działań quasi-artystycznych?

T.P.: .: Pracownia to jest bardziej moje sanktuarium, nie urządzam tutaj imprez ­– jeśli już spotykam się z kimś w pracowni, rozmawiamy sobie spokojnie o sztuce, pokazuję moje obrazy, więc to dla mnie przestrzeń bardziej wymiany myśli przy spotkaniach towarzyskich, ale przede wszystkim miejsce spotkania z sobą. Wiesz, wyjątkowe na takim najprostszym, najbardziej szczerym poziomie – tu powstaje wszystko, co dla mnie najważniejsze. Jest we mnie wielka wdzięczność. Zbyt rzadko sobie o tym przypominam. Tak, jest to piękne miejsce do pracy.

A.J.M.: Moje kolejne pytanie zabrzmi banalnie: jesteś przede wszystkim malarzem, co jest dla Ciebie najbardziej pociągające w tym medium?

T.P.: .: Pytanie proste, ale równocześnie trudne. Ja zawsze czuję, że trochę brakuje mi właściwych słów, żeby o tym opowiedzieć. Zawsze kolor był dla mnie najważniejszy. Proces mieszania barw, patrzenia na świat poprzez kolory, zachwyt nad ich świetlistością, zestawieniami, namysł nad ich strukturą – właśnie to mnie chyba najbardziej w tym medium cieszy i zarazem pociąga. Świadomość, że przez wieki malarstwo trwa i ma się dobrze. Przez lata moje podejście do koloru się zmieniało. W pierwszych pracach abstrakcyjnych pociągał mnie obraz w warstwie kolorystycznej „minimalistyczny”, fascynowały płynne, gradientowe przejścia, potem przechodziłem okres fascynacji ekspresyjnymi właściwościami koloru. Były naprawdę szalone i mocno przebodźcowane. Obecnie kolorystyka moich obrazów na powrót  stała się wyciszona. Bliżej mi do niuansów kolorystycznych, ale ta energia barwy wciąż we mnie pulsuje. Mam nadzieję, że to się nigdy nie skończy.

A.J.M.: Co Cię najbardziej inspiruje, pobudza do podjęcia działań twórczych?

T.P.: Przez długi okres nie wiedziałem do końca, co mnie inspiruje; na pewno korzystałem z impulsów płynących z natury. Fascynował mnie sam proces tworzenia, bycie w nim w transowo-kairotycznej potrzebie, gdy samemu czekasz na to, co ma się wydarzyć. Zwłaszcza obrazy o ekspresyjnej kolorystyce miały silny wydźwięk autobiograficzny, oddawały doskonale moje ówczesne stany psychiczne i nastroje. Nigdy w malarstwie nie interesowało mnie tworzenie narracji, nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek zatęsknił za malowaniem obrazów figuratywnych.

A.J.M.: Porozmawiajmy teraz o Twojej ulubionej technice.

T.P.: Zdecydowanie preferuję olej. Fascynuje mnie zarówno świetlistość i intensywność barw, jakie można uzyskać w malarstwie olejnym, także transparentność i możliwość ich przenikania się. Bardzo lubię malować rozwodnionym akrylem na papierze, natomiast obecnie odkryłem gwasz, rok temu zacząłem malować gwaszami i… przepadłem! Przez kilka miesięcy malowałem właśnie nimi, trochę jak dziecko, które siedząc przy biurku, nie może oderwać się od jakiejś czynności, zapełnia barwami kolejne kartki. Technika gwaszu zdecydowanie pozwoliła mi otworzyć się na nowe.

A.J.M.: Chciałabym Cię także zapytać o najnowsze odkrycia malarskie, twórczość artystów, która ostatnio Cię zafascynowała?

T.P.: Uwielbiam Katarinę Grosse, jestem pełen podziwu dla jej prac, zwłaszcza sposobu, w jaki buduje nimi przestrzeń. Ja sam kiedyś robiłem instalacje przestrzenne, ale chyba zabrakło mi determinacji, żeby dalej iść w tym kierunku. Cenię także malarstwo Bernarda Frize’a, francuskiego abstrakcjonisty; odczuwam taką pozytywną zawodową zazdrość, gdy widzę jego płótna.

A.J.M.: No a gdybyś miał możliwość wzięcia udziału w wystawie z ulubionymi artystami, to byliby to właśnie Grosse i Frize?

T.P.:Biorąc pod uwagę realia, w jakich żyję i tworzę, to chciałbym przede wszystkim wziąć udział w wystawie z moimi przyjaciółmi: z Kasią Szymkiewicz, Dariuszem Milczarkiem, Jankiem Podgórskim, Martą Kawiorską. Robienie wystaw z bliskimi  stwarza taką wspólnotową przestrzeń i zawsze ciekawią mnie wystawy osób, które są sobie bliskie. Bernard Frize z największą przyjemnością. Obrazy Małgorzaty Szymankiewicz są zjawiskowe, kocham je, więc z nią do wystawy idę w ciemno. I bardzo byłbym ciekaw dialogu moich obrazów z tkaninami Alicji Bielawskiej. Gdybym miał wybrać tylko jedną osobę, to Alicja Bielawska.

A.J.M.: Czy możesz zdradzić swoje plany na przyszłość?

T.P.: Rozpoczynam prace nad nowymi obrazami, a bardzo pomogła mi w tym poezja. To będzie truizm, ale poezja jest bardzo malarska! Skierowała moją uwagę na okruchy codzienności, na naturę, którą paradoksalnie możemy także odnaleźć w mieście. W moim nowym otwarciu na otaczający świat miała też udział książka Wojciecha Bonowicza Dziennik pocieszenia. Autor wspomina w niej o nieużytkach, to słowo bardzo we mnie wybrzmiało. Zacząłem te nieużytki w moim mieście powoli dostrzegać – zawieszone między trochę jeszcze dziką naturą a ruiną, ze śladami przeszłości. No i chciałbym Cię prosić, żebyś na koniec naszej rozmowy zacytowała wiersz. Może tak być?

A.J.M.: Jasne, już piszę:

raz w marcu wszyscy tu byliśmy

szczęśliwi jak szczeniaki które liże słońce

teraz żółta ściana, rosną przebiśniegi

czerwone pędy biegną wzdłuż krawędzi

tylko w psiej budzie cisza spokój

łańcuch nie brzęka. wolność

słyszysz. wszędzie. łysk skowronka

kto o życiu piękniej niż on —

(Maris Salejs)

Skip to content