pracownia Józefa Sękowskiego
Anna Stankiewicz Małopolski Instytut Kultury w Krakowie Z Józefem Sękowskim rozmawia Agnieszka Jankowska-Marzec A.J.M.: W swoim dorobku twórczym ma Pan (...)Z Józefem Sękowskim rozmawia Agnieszka Jankowska-Marzec
A.J.M.: W swoim dorobku twórczym ma Pan instalację przestrzenną zatytułowaną Pierwsze elementy na budowę pracowni, wykonaną wspólnie z Bogusławem Gabrysiem i Wincentym Kućmą w roku 1973. Co zainspirowało Pana i kolegów do jej wykonania?
J.S.: Marzenia o własnej pracowni! W tym okresie pracowaliśmy w tzw. zespołowej pracowni rzeźby, mieszczącej się na krakowskim Kazimierzu, w dawnej bożnicy Izaaka, przy ul. Kupa. Indywidualne pracownie posiadały tylko ówczesne „tuzy” krakowskiej rzeźby: Prof. Jerzy Bandura czy Prof. Wanda Ślędzińska, która odziedziczyła ją z kolei po Xawerym Dunikowskim.
A.J.M.: Kiedy ostatecznie opuścił Pan to miejsce i zaczął poszukiwania nowej pracowni?
J.S.: Już od połowy lat 70. wraz z kolegami zaczęliśmy poszukiwać miejsca (działki budowlanej), gdzie moglibyśmy wznieść budynek, który pomieściłby kilkanaście pracowni twórczych. Spotykaliśmy się z władzami dzielnicy i rozpatrywaliśmy przedstawiane nam oferty. Proponowano nam np. kamieniołom w Nawojowej Górze, wyrobisko, skąd moglibyśmy czerpać doskonały materiał rzeźbiarski. Projektantem wzniesionych tam pracowni miał być Tadeusz Bobek, który właśnie wrócił ze stypendium do Włoch, zarażony futurologicznymi ideami, zaproponował nam więc pracownie w formie kuli, która miała się obracać w stronę słońca! Podekscytowani tym niecodziennym pomysłem udaliśmy się na krakowski Rynek, chcąc rozrysować na nim plan niezwykłej „kuli” w skali 1:1, szybko jednak nasze działania zostały przerwane przez czujnych milicjantów, którzy nakazali udać się do domów. Otrzymaliśmy też propozycję zbudowania pracowni w podkrakowskich Zielonkach, ale warunkiem stawianym przez lokalne władze było „załatwienie” przez nas gazyfikacji miejscowości. Przypominam, że były to czasy PRL-u, więc obowiązywała swoista wymiana barterowa. Niestety nie mieliśmy takich możliwości i ostatecznie przyjęliśmy propozycję wzniesienia pracowni na działce przy ulicy Emaus, którą musieliśmy wykupić z rąk prywatnych, Pani Małgorzaty Gablenzowej, właścicielki fabryki musztardy.
A.J.M.: Czyli zespół pracowni rzeźbiarskich na Emaus powstał w miejscu, gdzie dawniej mieściła się słynna krakowska fabryka musztardy rodziny Gablenzów?
J.S.: Tak, no i wraz z zakupem działki rozpoczęła się wieloletnia praca, „batalia” o realizację naszego marzenia. W ówczesnej rzeczywistości politycznej i społecznej potrzebowaliśmy wsparcia tak zwanych oficjalnych czynników, czyli Związku Artystów Plastyków, pod którego patronatem rozpoczęliśmy prace, zawierając z nim umowę, aby uruchomić „czyny społeczne” do budowy tych właśnie pracowni. Pracowali przy nich więźniowie z więzienia na Montelupich, najczęściej mający niskie wyroki. Bardzo to lubili, bo dobrze ich żywiliśmy (na przykład trudno wówczas dostępną kiełbasą). Praca u nas dawała im także pretekst do spotkań z żonami, najczęściej na okolicznych wałach przy Rudawie. Pilnował ich strażnik, który za tę usługę żądał od nas pół litra wódki, które skwapliwie wypijał, opalając się i drzemiąc nad pobliską rzeką. Raz miała miejsce zabawna historia – odkryłem, że w miejscu, w którym zwykle się relaksował, pilnując więźniów, został karabin, którego zapomniał ze sobą zabrać, wracając ze skazanymi do więzienia (przyjeżdżał po nich samochód). Zaniepokojony zapakowałem karabin do mojego trabanta i odwiozłem go do więzienia, nie spotkałem się jednak z wdzięcznością ze strony strażników, którzy poinformowali mnie, że to nie jest prawdziwa broń, tylko straszak!
A.J.M.: Podobno chcąc zdobyć fundusze na realizację projektu pracowni, wykonaliście – właściwie można chyba powiedzieć „w czynie społecznym” – aranżację plastyczną Parku Krakowskiego? Stanęły w nim rzeźby Waszego autorstwa…
J.S.: W Parku Krakowskim stanęły rzeźby Wincentego Kućmy, Bogusława Gabrysia, Tadeusza Szpunara, Krzysztofa Kędzierskiego, Stefana Borzęckiego, Stanisława Plęskowskiego i moja.
A.J.M.: Ile ostatecznie pracowni powstało i kto był ich właścicielem?
J.S.: W sumie wzniesiono dwanaście pracowni, a cały kompleks został zaprojektowany przez Janinę Zgrzebnicką. Pierwotnymi użytkownikami byli oprócz mnie Antoni Hajdecki, Stefan Borzęcki, Józef Marek, Antoni Porczak, Anna Praxmayer, Jerzy Nowakowski, Bogusław Gabryś, Tadeusz Szpunar, Krzysztof Kędzierski, Stanisław Plęskowski, Jan Siek. Obecnie dwie pracownie użytkuje Stefan Dousa, które wykupił je od rodzin po zmarłych Hajdeckim i Plęskowskim.
A.J.M.: W pracowni przy ul. Emaus pracuje Pan już blisko czterdzieści lat, bo od początku lat 80.?
J.S.: Ale początki nie były łatwe. Paradoksalnie ten bałagan panujący w pracowni w bożnicy, ciasnota i nieustanna obecność kolegów były dla mnie bardzo inspirujące. W nowej przestrzeni, otoczony przez nagie, pomalowane na biało ściany, we wnętrzu trochę zbyt świeżym i sterylnym, przez blisko trzy miesiące nie mogłem zabrać się do pracy i dopiero po jakimś czasie przełamałem się i oswoiłem to miejsce.
A.J.M.: Jak wygląda zatem Pana typowy dzień w tej właśnie pracowni?
J.S.: Ja jestem bardzo zdyscyplinowany i właściwie każdy dzień jest podobny do kolejnego. Przyjeżdżam rano, po śniadaniu, które jem z rodziną około siódmej rano, docieram do pracowni o ósmej, najpóźniej o dziewiątej i jestem do godziny pierwszej, potem obiad w domu i znów powrót do pracowni na kilka godzin pracy. Zimą zwykle nie wracam już do pracowni po południu. Dawniej, gdy wszyscy moi koledzy działali aktywnie w sąsiadujących z moją pracowniach (część z nich już niestety nie żyje), toczyło się bujne, obok pracy, życie towarzyskie. Skupiało się wokół kamiennego stołu, który wykonał Bogusław Gabryś i ustawił na zewnątrz. Co ciekawe, zrobił go z fragmentów po cokole pomnika Włodzimierza Lenina, który kiedyś znajdował się w Nowej Hucie (autorstwa Mariana Koniecznego). Często odwiedzali nas koledzy, artyści z całej Polski (choćby Stanisław Radwański, Sławoj Ostrowski i Edward Sitek – wszyscy z Gdańska), zafascynowani tym wyjątkowym miejscem, zespołem pracowni rzeźbiarskich, jakiego nie było gdzie indziej.
A.J.M.: Bez czego nie poradziłby Pan sobie w pracowni?
J.S.: Bez spawarki i bez gliny. Obecnie pracuję w jucie, więc ten materiał jest mi bardzo potrzebny.
A.J.M.: Chciałabym teraz porozmawiać o Pana twórczości. Po dyplomie w roku 1966 odkrył Pan nowe tworzywo: metal i rozpoczął tworzenie rzeźb spawanych.
J.S.: I znów moja przygoda ze spawaniem rozpoczęła się w zespołowej pracowni przy ul. Kupa. Była tam zepsuta spawarka, której wcześniej używał prezes naszego oddziału ZPAP Antoni Kostrzewa. Udało mi się ją naprawić i uruchomić – wzbudziło to entuzjazm kolegów, którzy doszli do wniosku, że to może niesłusznie rzadko używane narzędzie w pracy rzeźbiarskiej. Marian Kruczek i Wincenty Kućma przyglądali się moim pierwszym próbom spawalniczym z takim zapałem, że na drugi dzień wylądowali na pogotowiu, bo obserwowali moje działania, bez odpowiedniego zabezpieczenia na oczy. Pierwszą rzeczą, którą zespawałem, był łańcuch, sztywny, na którym jeden z kolegów zawiesił wiadro, żartując, że w ten sposób stworzył dzieło sztuki. Rzeźby spawane tworzyłem też w pracowni na Emaus. Potem zafascynowałem się metalizowaniem, nawet zakupiłem specjalny aparat do wykonywania metalizowania natryskowego, ale zaniechałem tej praktyki. Do metalizacji używałem roboczych ubrań (kufajek). Taka metalizowana socjalistyczna kufajka miała swój wyraz publicystyczny. Niestety z czasem pojawiły się na rynku metalizowane kombinezony narciarskie, które to częściowo odebrały siłę wyrazu moim rzeźbom.
A.J.M.: Przez lata eksperymentował Pan z różnymi materiałami, tworzył rzeźby spawane z metalu, pod koniec lat 70. pociągały Pana z kolei eksperymenty neodadaistyczne, tworzenie rozbudowanych kompozycji, w których spotykały się elementy o charakterze geometrycznym z aluzjami figuralnymi. W latach 80. odkrył Pan dla siebie nową technologię: odlewów na wosk tracony, z których wykonywał, nazywane przez siebie „durnostojkami”, miniaturowe rzeźby z brązu, no a obecnie tworzy Pan rzeźby z metalu łączonego z jutą. Czy ma Pan może ulubioną pracę, z której jest wyjątkowo zadowolony, takie opus magnum?
J.S.: Na opus magnum ciągle jeszcze czekam, bo dalej pracuję. Natomiast dumny jestem ze swojej pracy pedagogicznej, którą ponad dziesięć lat temu zakończyłem. Dumny jestem z takich swoich absolwentów jak: Małgorzata Mirga (Paszport „Polityki”), Łukasz Surowiec (nominowany do Paszportu „Polityki”), Paweł Orłowski, Mariola Wawrzusiak, Katarzyna Krzykawska, Jan Tutaj. To znani z dużego dorobku artyści.
A.J.M.: W latach 70. zajmował się Pan także rzeźbą plenerową, dwie z nich znajdują się w Tychach, wpisując się w popularną wówczas akcję realizowania przez rzeźbiarzy zleceń dla nowo wybudowanych dzielnic i osiedli. Jak wspomina Pan te działania?
J.S.: Cała akcja była organizowana przez uczelnię, do której zgłosili się lokalni działacze z zapotrzebowaniem na rzeźbę plenerową (przynajmniej tak mi się obecnie wydaje). Znów wracają wspomnienia życia towarzyskiego. W pobliżu naszego miejsca zakwaterowania (modele przygotowywaliśmy w akademii, ale rzeźby wykonywaliśmy na miejscu), mieszkał Stanisław Kluska, związany z tamtejszą Akademią (wtedy będącą filią naszej uczelni), w którego gościnnym domu mieliśmy zwyczaj jeść śniadanie przed udaniem się do pracy.
Właściwie to stan wojenny zachwiał i zburzył to nasze życie towarzysko-artystyczne, które nigdy już nie powróciło w takiej postaci, jak w latach 70., bo lata po 1989 to już zupełnie inna historia.
A.J.M.: Ma Pan na swoim koncie realizację pomnika w Czechowicach – Pamięci Górników, wykonanego w roku 1981, niedawno „odrestaurowanego”. Czy mógłby Pan opowiedzieć o kulisach jego powstania i pracy nad nim?
J.S.: Do Katedry Projektowania Architektoniczno-Rzeźbiarskiego zwróciła się Solidarność Kopalni „Silesia”, aby uczcić pamięć górników, którzy zginęli w pożarze kopalni. Pomnik wykonałem wspólnie z Andrzejem Getterem i Wojciechem Firkiem. W całości zespawałem go przed pracownią przy ul. Emaus, następnie został przewieziony do Czechowic.
Kolega Prof. Gustaw Zemła uważa ten pomnik za jeden z najlepszych w kraju pod względem wymowy artystycznej, czemu dał wyraz w recenzji mojej pracy habilitacyjnej.
A.J.M.: Dziękuję za rozmowę.