pracownia Ireny Kalickiej
Anna Stankiewicz Małopolski Instytut Kultury w Krakowie Z Ireną Kalicką rozmawia Martyna Nowicka M.N.: Jak Ci się pracuje (...)Z Ireną Kalicką rozmawia Martyna Nowicka
M.N.: Jak Ci się pracuje w domu? Świadomość, że za ścianą jest pracownia, możesz wyjść z kuchni i już być w pracy, jest dla Ciebie mobilizująca czy odwrotnie?
I.K.: Ja właściwie zawsze pracowałam w domu. Nigdy nie miałam luksusu osobnej pracowni: czasem zdarzało mi się gościć u Janka [Jana Płatka, malarza i partnera Ireny Kalickiej], kiedy akurat miewał pracownie poza domem, ale tak naprawdę większość moich zdjęć powstawała w domu albo u znajomych. Z każdym razem, kiedy chciałam zrobić zdjęcia, wiązało się to z przesuwaniem mebli, reorganizacją przestrzeni, przestawianiem jakichś rzeczy. Dopiero teraz mam wreszcie osobny pokój.
M
M.N.: Dlaczego wcześniej nie miałaś pracowni?
I.K.: Na pewno nie było mnie stać na wynajęcie jeszcze osobnej przestrzeni, a poza tym jakoś zawsze udawało mi się pomieścić z pracą w domu, coś zrobić u przyjaciół czy rodziców, jakieś zdjęcie na zewnątrz. Jak ktoś maluje i ma cały bajzel, te farby, to jest inna sytuacja; widzę to teraz, kiedy Janek pracuje w domu.
Ale to nie tylko to. Właściwie od czasu Fototeatrzyku domowego moja praca jest związana z domem. Zaczynałam od sytuacji bardzo intymnych, fotografowałam ludzi i ich relacje, dom był naturalną przestrzenią do tych kameralnych rzeczy. Trudno się z tym rozstać. Myślę, że gdyby ktoś mi od jutra zapewnił stały dostęp do profesjonalnego studia z lampami, to dosyć by mnie to krępowało. Amatorskość daje mi poczucie swobody, nie tylko dla mnie, ale też przyjaciół-modeli. Zupełne inaczej zdjęcia robi się we własnym domu czy w mojej kawalerce niż w takiej profesjonalnej sytuacji.
M.N.: Czy to jest Twoja pierwsza pracownia??
I.K.: Tak! Nie myślałam o tym wcześniej w tej sposób, ale to jest totalny komfort. Dzielimy ją z Jankiem, który tu maluje – zwykle pracujemy turami, albo Janek, albo ja. Chociaż o czasach, kiedy te sceny rozgrywały się w mojej sypialni, myślę z dużą dozą sentymentu. Tak się składa, że czas, kiedy mam tę pierwszą pracownię, przypadł po pandemii i kiedy mamy już Gucia, więc sporo się zmieniło. Przestało być naturalne, że przychodzą do nas regularnie znajomi, siedzą, piją, gadają, powstają zdjęcia. Dawniej byliśmy ciągle razem.
M.N.: Umawiamy się na tę rozmowę od jakiegoś czasu – kiedy do Ciebie dzwoniłam w wakacje, słyszałam, że jesteś tą nową przestrzenią podekscytowana: miejscem i możliwościami.
I.K.: Tak, ale też ten rok jest specyficzny, mocna sinusoida. Najpierw jestem bardzo rozentuzjazmowana, a potem to trochę opada. Poza tym, co ważne, wracam do pracy po dwuletniej przerwie, najdłuższej przerwie w moim życiu.
M.N.: Czy ta przerwa była związana z macierzyństwem?
I.K.: Tak. Na początku Gucio cały czas chorował, więc ja miałam wrażenie, że mijają tygodnie, miesiąc, pół roku, a ja cały czas siedzę z chorym dzieckiem. To było bardzo męczące i nie miałam wtedy żadnej mentalnej przestrzeni do pracy. Pół roku po narodzinach Gucia miałam swoją indywidualną wystawę w Bunkrze Sztuki, Dożynki. Porwałam się z motyką na słońce. To było dla mnie bardzo trudne, z zewnątrz może wyglądało, jakbym sobie radziła, ale to potworna gimnastyka, zmęczenie i frustracja. Pamiętam zdziwienie koleżanek, podziw, że mi się udało, ale było strasznie. Propozycja Anki Lebenstein mnie bardzo ucieszyła, poza tym musiałam się zmobilizować i wyjść z domu. To ma swoje plusy, ale jestem przekonana, że gdyby ta propozycja nadeszła w innym momencie, wystawa byłaby lepsza. Radykalnie nie miałam czasu, chciałam spać, kiedy tylko mogłam. Czas między pierwszym a trzecim rokiem życia Gucia był okresem wiszenia nad nim, biegania, pomagania, patrzenia, jak się uczy.
M.N.: Ta przerwa wpłynęła na Ciebie jako artystkę?
I.K.: Myślę o tym inaczej: dałam Guciowi tyle, ile mogłam, w czasie, który był dla niego istotny. Oboje z Jankiem spędzaliśmy z dzieckiem bardzo dużo czasu. Ale w mojej pracy artystycznej to jest wyrwa. Nazbierałam doświadczeń, które może będą potem procentować, ale nie myślałam o tym, co zrobię, jak Gucio podrośnie, nie miałam czasu na czytanie, oglądanie, bywanie, robienie tych rzeczy, które mnie prowadzą od pomysłu do pomysłu. Na to się jeszcze nałożyła pandemia. Czarna dziura.
M.N.: Ale to chyba czas przeszły? Pracujesz teraz nad nowym cyklem – pierwsze zdjęcie już pokazywałaś na wystawie w Polana Institute na tegorocznym Warsaw Gallery Weekend. O czym jest ten cykl?
I.K.: Zacznę od tego, że pod koniec zeszłego roku poproszono mnie o napisanie tekstu o mojej sztuce do Secondary Archive, strasznie się męczyłam, bo nie lubię pisać o swoich zdjęciach, ale też było to jakoś ważne doświadczenie. Pojawił się w nim postulat, że nie chcę robić politycznych prac. W zeszłym roku w naszym życiu się dużo działo: Janek zajmował się naszymi wspólnymi sprawami, ja zajmowałam się Guciem, potem się przeprowadzaliśmy, wiadomo, chaos. I nagle był styczeń: mieszkaliśmy już tu, Gucio w przedszkolu, Janek na miejscu, a ja miałam czas, żeby pracować. W grudniu pomyślałam, że Kaczyński nie będzie mi przemodelowywał życia na wszystkich frontach, nie będzie polityki, ja będę sobie po prostu tu robić, co chcę. No i zaczęłam od fotografowania rozpikselowanego billboardu antyaborcyjnego, wyrzygałam ten proces. Trudno mi się uwolnić od życia w Polsce, słuchamy radia, na Facebooku mam prasówkę, i tak wyszło, że zaczęłam od billboardu.
M.N.: No właśnie – na Twoich nowych zdjęciach pojawia się sporo murali, nawet teraz w pracowni masz na ścianie kota. Malujesz je specjalnie na potrzeby zdjęć?
I.K.: Każdy z nich ma inną historię. Większości z nich nie maluję sama – bo ja raczej w ogóle nie maluję, tylko ostatnio porwałam się na taką próbę, chociaż ostatecznie kota też skończył Janek… Pomysł wychodzi ode mnie, zwykle znajduję jakieś zdjęcia, jak w wypadku antyaborcyjnego billboardu, od którego zaczęłam tu pracę, ale realizuje go Janek, który jest po prostu świetnym malarzem. To on wymyślił to tło z gradientem na jednej ze ścian i je dla mnie namalował.
M.N.: Nie chcę wpadać w tok pytania artystki o kwestie związane z rodziną, domem, ale jak sobie radzicie dzieląc dom i pracownię?
I.K.: Ale moją pracę trudno od tego oddzielić! Gucio, Janek, dom, pracownia – to wszystko się ze sobą łączy. A z Jankiem nie tylko dzielimy pracownię, ale i razem pracujemy przy komercyjnych projektach, a poza tym nawzajem pomagamy sobie w pracy. Jasne, zdarzają się trudniejsze momenty, ale biorąc pod uwagę, ile czasu razem spędzamy, myślę, że wychodzimy z tego obronną ręką.
M.N.: Na Twoich zdjęciach najczęściej pojawia się jednak nie Janek czy Gucio, a kot Parówka.
I.K.: Tak. Zaczęłam nawet myśleć, że może tym elementem łączącym cykl, nad którym teraz pracuję, powinny być nie te specjalnie malowane murale, a właśnie Parówka? Ten kot od razu wie, kiedy robię projekty artystyczne, a kiedy komercyjne. Jeśli robimy własne rzeczy, to wchodzi w kadr i siada na środku, a jeśli coś innego, to wychodzi, ostentacyjnie ziewając.
Ze względu na Parówkę zdecydowałam się ostatnio pójść na ustępstwo i pokazać zdjęcie, które zrobiłam aparatem cyfrowym, co sprawia, że wygląda ono inaczej niż większość moich prac. Ja nie znoszę tej plastyki obrazów cyfrowych, lwia część moich prac nadal powstaje przy użyciu aparatu analogowego. Ale tak się złożyło, że kiedy Parówka ziewał, miałam akurat w ręku cyfrę.
M.N.: Powiedziałaś, że nie znosisz tej plastyki?
I.K.: Dla mnie ta różnica w obrazie jest gigantyczna. Ja widzę, że obraz jest płaski, że nie ma takiej głębi ostrości, ta czerń jest za czarna. Drobne rzeczy się składają na całość, która jest dla mnie bardzo różna. Chociaż robienie zdjęć na Hasselbladzie ma też minusy: jest potwornie drogie, trzeba je wywołać, zeskanować w super rozdzielczości i jeszcze obrobić w Photoshopie, a to jest oczywiście duży problem, kiedy się spieszę, czyli prawie zawsze, kiedy pracuję nad zdjęciami. Poza tym korzystanie z aparatu analogowego wiąże mnie też z całym tym światem sprzętu fotograficznego, który bywa szowinistyczny. Ostatnio przypomniałam sobie o tym, kiedy próbowałam zwrócić Instaxa, który nie działał: mam wrażenie, że kiedy wchodzę do sklepu fotograficznego panowie patrzą na mnie jak na dziewczynkę, nigdy jak na fotografkę.
M.N.: Czujesz, że jako fotografce jest Ci trudniej? Musisz coś komuś udowadniać, zanim zacznie Cię traktować serio? Oglądając, co dzieje się na festiwalach, mam wrażenie, że dobrych fotografek jest w Polsce naprawdę sporo.
I.K.: Mimo wszystko – tak, myślę, że jest różnica. Kiedy już wchodzę do muzeum czy galerii, to temat już znika, jestem artystką, ale sporo dzieje się na wcześniejszym etapie. Pierwsze spotkanie, reakcja, często wiąże się z moim wyglądem, uwagami na temat nieprzystawalności mojego wyglądu i mojej pracy. Moi koledzy nie mają takich doświadczeń, że ktoś im mówi: „Taki śliczny chłopiec, a takie dziwne obrazy maluje!”.
Kiedy pracuję obok mężczyzn – nie tylko jako artystka, ale też na przykład dokumentując wydarzenie, jestem przez nich często traktowana protekcjonalnie. A potem się okazuje, że moje zdjęcia idą w świat, są wykorzystywane. Myślę, że to jest temat, który nadal trzeba poruszać – fotografki są widoczne, ale w pracy, zwłaszcza dokumentalistki czy fotoreporterki nadal bywają bardzo pochopnie oceniane. No i bez dwóch zdań jesteśmy inaczej wynagradzane.
M.N.: Dlaczego?
I.K.: Myślę, że po pierwsze – czasem dostajemy niższe stawki, ale też czasem nie mamy siły przebicia, żeby o siebie walczyć. No i więcej czasu zajmuje nam docenienie własnej pracy. Bardzo pomagają tu jednak inne fotografki, które wspierają, mówią: „Nie możesz za tyle pracować!”.
M.N.: A przecież jesteś doświadczoną, cenioną artystką.
I.K.: Ale właściwie w tym roku po raz pierwszy czuję, że nie jestem już studentką, dorabiającą jako fotografka. Wiem, że ludzie zapraszają mnie do współpracy nie dlatego, że mam aparat, tylko ze względu na moje doświadczenie: cały czas muszę sobie o tym przypominać. Dużo więcej szacunku do mojej pracy mam też, od kiedy jest Gucio – bo mam mniej czasu, nie mogę sobie pozwolić już na to, żeby spędzić cały dzień w pracy i zarabiać symbolicznie. Niskie stawki bardzo źle wpływały na to, jak myślałam o własnej pracy. Dlatego lubię też projekty komercyjne: wiem, ile zarobię, wiem, że ktoś mi zapłaci i mam od razu więcej cierpliwości. Cały czas się uczę organizować sobie pracę tak, żeby mieć czas dla Gucia, czas na fotografię, ale też, żeby móc się po prostu utrzymać. I to jest ważne doświadczenie.
M.N.: Czy pracujesz tu w jakichś konkretnych godzinach?
I.K.: Dawniej pracowałam w nocy, dziś w dzień i to w porach, w których kiedyś byłoby mnie trudno dobudzić, między 8 a 13. A to na przykład sprawia, że zdjęcia mają inny charakter, bo nie używam już lampy błyskowej, tylko światła dziennego. Tak jak z aparatem cyfrowym i analogowym: niby to techniczna kwestia, ale o gigantycznym znaczeniu dla ostatecznego efektu.
M.N.: Nowa pracownia, nowe tematy, nowe godziny pracy. Coś jeszcze się zmieniło?
I.K.: Tak! Dziś jestem o wiele bardziej krytyczna wobec siebie: patrzę na dawne projekty i myślę, że teraz bym już tych zdjęć nie pokazała. Ale ten perfekcjonizm ma też minusy – rzadziej podejmuję radykalne, intuicyjne decyzje, które przecież też mają wartość. W cyklu, nad którym teraz pracuję, mam już bardzo dopracowane, wyreżyserowane zdjęcia, ale chciałabym wpuścić do niego trochę powietrza, rozsadzić go od zewnątrz. Przy Fototeatrzyku domowym czy Co się stało to się nie odstanie trudno powiedzieć czasem, czy te zdjęcia powstawały rok czy w jedną noc, to są bardzo spójne cykle. A teraz czuję potrzebę eksperymentowania pod względem kompozycyjnym, formalnym, ale też przy zestawianiu zdjęć w ramach serii.
M.N.: Czyli zmiany, zmiany, zmiany.
I.K.: Wydawało mi się, że będę pracować tak, jak dawniej, a teraz nagle odzyskałam sporo czasu na pracę, coraz więcej znów wychodzę, coraz więcej pracuję – zdarza się, że cały weekend jesteśmy z Jankiem we dwójkę. Mogłabym znów zapraszać tu przyjaciół i robić im zdjęcia w nocy, ale wraz z pojawieniem się Gucia czas stał się nagle ograniczony, policzalny. Nie chcę na siłę odtwarzać czegoś, co było naturalne kiedyś: nie chcę do końca życia robić zdjęć tylko poprzebieranym ludziom w moim mieszkaniu.