pracownia Leny Achtelik
Anna Stankiewicz Małopolski Instytut Kultury w Krakowie Z Leną Achtelik rozmawia Agnieszka Jankowska-Marzec A.J.M.: Twoja pracownia mieści się (...)Z Leną Achtelik rozmawia Agnieszka Jankowska-Marzec
A.J.M.: Twoja pracownia mieści się w jednej z siedzib Biblioteki Śląskiej, przy ulicy Ligonia, w modernistycznym budynku w Katowicach. Czy taka lokalizacja ma dla Ciebie znaczenie?
L.A.: Ta lokalizacja nie ma dla mnie szczególnego znaczenia, ale wszystkie moje pracownie dotychczas mieściły się w starszym budownictwie i dobrze pracuje mi się w takich pomieszczeniach o trzeszczącej podłodze i wysokich sufitach.
A.J.M.: Jak tutaj trafiłaś? Ktoś polecił Ci to właśnie miejsce do pracy?
L.A.: Jest to już moja trzecia pracownia, poprzednie dwie mieściły się w dziewiętnastowiecznych kamienicach w centrum Katowic, gdzie dzieliłam przestrzeń z innymi artystkami. Jedna z nich stała nieopodal starego cmentarza żydowskiego i Akademii Sztuk Pięknych, to była chyba najlepsza lokalizacja. Kamienice stopniowo remontowano i, jak to często bywa, przystosowywano pod bardziej intratny wynajem, przez co musiałyśmy je opuścić. Odwiedzałam też tzw. „pracownie dla twórców” oferowane przez miasto, w większości pustostany w opłakanym stanie, wymagające ogromnych nakładów finansowych. Nieco już zrezygnowana, w tamtym czasie zwróciłam się z pytaniem do Dominiki Kowyni i to ona dała mi namiary na bibliotekę.
A.J.M.: Na poddaszu, gdzie mieści się Twoja pracownia, w sąsiednich pokojach pracują inni artyści. Tworzycie coś na kształt „artystycznej komuny” czy raczej każdy zamyka się w swoim pokoju i skupia na własnych działaniach twórczych?
L.A.: Piętro, na którym wynajmuję pracownię, w większości zajmuje instytucja kulturalna Ars Cameralis Silesiae Superioris, swoją pracownię oprócz mnie ma tu jeszcze Dominika, ale pracujemy raczej w innych porach i rzadko się widujemy. Pracownię traktuję głównie jako właśnie miejsce do pracy, „własny pokój”, chociaż brakuje mi robienia sobie przerw na herbatę czy kawę z innymi we wspólnej przestrzeni, jak miało to miejsce wcześniejszych pracowniach-mieszkaniach.
A.J.M.: Czy niewielkie rozmiary pomieszczenia stanowią wadę czy zaletę?
L.A.: Pracownia ma niecałe 18 m2 i jej wielkość problematyczna staje się tylko podczas przygotowań do pracy, ponieważ płótna zbijam, naciągam, przeklejam i gruntuję samodzielnie. Jestem przyzwyczajona do pracy w niewielkich przestrzeniach, nie maluję kilku obrazów naraz, bo gdy zaczynam nowy, nie mam już motywacji, by wracać do poprzedniego – do pracy nad kolejnym zabieram się więc dopiero, gdy skończę poprzedni. Ograniczony metraż motywuje do utrzymywania względnego porządku, co akurat uważam za zaletę. Ideałem na pewno byłaby dodatkowa, kilkumetrowa osobna przestrzeń na magazynowanie wszystkich niezbędnych rzeczy, które teraz zajmują miejsce do pracy.
A.J.M.: Jak często bywasz w pracowni? Jesteś przywiązana do określonych rytuałów pracownianych czy raczej działasz spontanicznie?
L.A.: Jestem w pracowni kilka razy w tygodniu. Ponieważ portiernia przy pobieraniu klucza rejestruje w zeszycie godziny przyjścia i wyjścia, siłą rzeczy zwracam większą uwagę na to, ile czasu tu spędzam. Uważam jednak, że proces twórczy nigdy całkowicie nie ustaje, zawsze jest się w nim zanurzonym, brak jest ostrego odcięcia, zawsze pozostaje się czujnym i wrażliwym na otoczenie, ale też na swoje wnętrze. Ta podświadoma praca myślenia odbywa się na co dzień w tle, również poza pracownią, w niej pozostają już konkretne działania i zmagania z materią. Maluję w świetle dziennym, najefektywniej pracuje mi się, gdy wpadam w pewien stały rytm. Jeśli chodzi o rytuały: dzień w pracowni zawsze zaczynam od otwarcia okna i zaparzenia herbaty.
A.J.M.: Zauważyłam, że obok książek lubisz też otaczać się roślinami, no a stałym bywalcem w pracowni jest także Twój pies. Nie przeszkadza Ci w malowaniu 😊?
L.A.: Usia to bardzo delikatny i spokojny pies, prawdopodobnie nikt nie nauczył jej wcześniej, że może czegoś się domagać, dlatego zadowolona jest z samej obecności człowieka. Większość czasu poza spacerami spędza pochrapując (całkiem głośno) na legowisku.
To raczej we mnie czasem budzi się Elmirka (dla niewtajemniczonych: postać o maniakalnej miłości do zwierząt), która chciałaby ją wyściskać i wycałować, ale staram się powstrzymywać, gdy ona chce mieć spokój J. Poza tym jesteśmy do siebie niesamowicie podobne (oprócz tego przytulania).
A.J.M.: Zafascynowały mnie znajdujące się na ścianach plakaty, odbitki kserograficzne, sentencje, a nawet „receptury” – jaką rolę pełnią?
L.A.: Kiedy to, co do mnie dociera, powoli zdaje się układać się w jakąś „całość”, robię na ścianach pracowni wizualne notatki. Pomagają mi one głębiej zrozumieć połączenia między z pozoru odległymi rzeczami, które z początku odbieram wyłącznie intuicyjnie, nawarstwiane w jakiś nie do końca wytłumaczalny sposób. Wychwytuję to, co za Jungiem można by nazwać synchronicznymi koincydencjami, czyli zdarzeniami niepowiązanymi ze sobą przyczynowo, chronologicznie, ale znaczeniowo, na zasadzie magii sympatycznej. Chociaż możliwe jest też, że jest jak w jednej z książek Lema: świat jest zupą złożoną z przypadkowych składników i tylko ludzka percepcja nadaje im znaczenia i sensy, w myśl zasady „szukajcie a znajdziecie”.
W każdym razie w końcu nadchodzi u mnie moment, kiedy trzeba sobie to wszystko poukładać, nazwać, sprecyzować, stąd takie robocze zapiski i kumulacja obrazów, które można potem dowolnie układać, zmieniać, akceptując jednocześnie fragmentaryczność poznania i całkiem prawdopodobną przypadkowość wyłaniających się wzorów.
A.J.M.: Na parapecie z kolei dostrzegłam zanurzone w formalinie rośliny, a na półkach czaszki – to rekwizyty potrzebne Ci do pracy? W jakim celu je kolekcjonujesz?
L.A.: Rośliny zanurzone w płynie konserwującym pozyskałam ze starych cmentarzy. To projekt, który nazwałam Efemerydami (określenie oznaczające jednocześnie rośliny o krótkim cyklu życiowym oraz istoty i zjawiska przemijające szybko i bez śladu). Odnoszę się w nim do tradycyjnej symboliki roślin cmentarnych, ale i do nowych sposobów istnienia, które mogą wyznaczać rośliny, czyli odejścia od myślenia o swojej jednostkowości i wyjątkowości, w oderwaniu od świata.
Mam też zakonserwowanych kilka znalezionych martwych zwierzątek, które wraz z roślinami były wyrazem moich zmagań, z jednej strony z chęcią ich zachowania w niemal niezmienionej formie, z drugiej z pewną opresyjnością pamięci, którą mi uświadomiły. Prowadziły do namysłu nad archiwizowaniem i upamiętnianiem, które nie pozwalają na nieistnienie.
W czaszkach niezmiennie zachwyca mnie ich forma doskonale wyważonej rzeźby. Kości to szczególnego typu szczątki, czyste i trwałe, organiczne, ale nie przywodzące na myśl okropności rozkładu. Ich znalezione fragmenty odlewam i powielam jako formy ceramiczne z porcelany kostnej.
A.J.M.: Zanim rozpoczęłaś studia na grafice w katowickiej ASP, ukończyłaś studia licencjackie z historii. Czy miały wpływ na widoczną w Twojej sztuce fascynację przeszłością, pamięcią kulturową, tanatologią?
L.A.: Na pewno nauczyły mnie swobodnego poruszania się w źródłach, kwerend i wyszukiwania informacji, konfrontowania ze sobą przeciwstawnych tez. Z perspektywy czasu widzę, że miały ogromny wpływ: ukształtowały moje wczesne zainteresowania dotyczące symboliki i form wyobrażeniowych. W czasie studiów zajmowała mnie symbolika średniowieczna, ale zauważyłam wtedy płynność, przenikanie się myśli, idei i znaczeń na przestrzeni epok, ich reaktualizacje i powroty, nowe konteksty i konfiguracje, które można śledzić diagonalnie, w poprzek dziedzin i specjalizacji. Co znamienne, wszystkie kultury usilnie starały się podważyć właśnie nieodwracalność czasu.
A.J.M.: Z wykształcenia jesteś „graficzką”, ale działasz w różnych mediach: projektujesz książki, malujesz, tworzysz niewielkich rozmiarów rzeźby. Które z tych mediów jest Ci najbliższe?
L.A.: Chyba wszystkie te media łączy pewnego rodzaju alchemiczny proces, którego elementami są zniszczenie i przemiana, w przypadku technik wklęsłodrukowych trawienie miedzianej płytki, w przypadku porcelany wypalanie. Malarstwo też ma w sobie coś z tej metamorfozy, jest tym stałym medium, do którego wracam w rozważaniach nad kopią, sobowtórem, reprodukcją i wizerunkiem zastępującym realne, nieobecne ciało (effigium).
Różnorodne wypowiedzi artystyczne łączy również duża rola fotografii w warstwie pierwotnej moich działań. Tak było z graficznymi miniaturami – tworzonym przeze mnie katalogiem fotografii nagrobnych. Tak jest z malarskimi portretami, których podstawą są wystudiowane i konwencjonalne fotografie dziewiętnastowiecznych postaci, głównie tych bezimiennych, kobiecych. Moje malarstwo, oprócz zainteresowań romantyzmem i niebywałą ekspresją żałoby w tamtym czasie, wynika z przekonania, że wciąż trwamy w epoce wiktoriańskiej (jak to określił Timothy Morton), mierząc się z zapoczątkowanymi wtedy problemami industrializacji, wyodrębniania się dziedzin nauki, produkcji, urbanizacji, wiary w technologię, odkrycia śmierci „drugiego”, a przy tym stopniowego jej usuwania poza margines i tabuizacji, etc.).
Obrazy z motylami są z kolei etymologiczną grą dotyczącą słowa imago – to zarówno dojrzała forma motyla, jak również obraz, wyobrażenie, wizerunek, duch. Powstawały jednocześnie z porcelanowymi gąsienicami i poczwarkami, gdzie bezkształtna porcelanowa masa zyskała ponowny kształt, próbę zapisu metamorfozy i stanów przejścia.
A.J.M.: Co stanowi dla Ciebie najważniejszą inspirację twórczą? Motywuje Cię do działania, pójścia do pracowni…i rozpoczęcia pracy?
L.A.: Najbardziej motywujące są: wewnętrzny niepokój, chęć jakiegoś przepracowania procesów myślowych, które domagają się umaterialnienia. Ciągłe szukanie i nieznajdywanie odpowiedzi, napięcie pomiędzy racjonalnym i irracjonalnym, próby wyrażenia tego, co opiera się definicjom.
A.J.M.: Jak wygląda Twoja metoda pracy?
L.A.: Temat zwykle sam się pojawia, chociaż najczęściej motywowany jest jakimś konkretnym impulsem/impulsami, zwykle związanym z tekstem kultury. Może to być obraz, tekst, a nawet jedno słowo, jak w przypadku publikacji Obscure Dictionary (w zamyśle słownik, który niczego nie wyjaśnia) – coś staje się zalążkiem, do którego wszystko zaczyna być odnoszone. Po pewnym czasie rozpoczynam pogłębione poszukiwania, zarówno metodycznie (poszukiwanie konkretnych książek, artykułów, prac etc.), jak i po omacku, zdając się często na przypadek, który okazuje się z późniejszej perspektywy jakby nieuchronny i konieczny, kiedy odnajduję podobne znaczenia w rzeczach odległych, niepowiązanych deterministycznie. Częstokroć dopiero praca nad publikacjami pozwala mi zebrać rozproszone wątki, wcześniej istniejące w sposób niejasny i nieuświadomiony.
A.J.M.: W bieżącym roku obroniłaś pracę doktorską: czy mogłabyś opowiedzieć o tym projekcie?
L.A.: W publikacji Śmierć ćmy. Atlas, która jest zwieńczeniem studiów doktorskich, starałam się uchwycić symbol motyla jako archetyp zmiany, śmierci i nieśmiertelnej duszy, choć zaczynając pracę, nie miałam tak jasno określonego celu. Wszystko zaczęło się od eseju Virginii Woolf Śmierć ćmy i wielokrotnej jego lektury, która rozpoczęła w mojej głowie coś w rodzaju strumienia świadomości, nawarstwiania się dalszych swobodnych skojarzeń. Z tego zrodziła się kilkuwarstwowa publikacja, która łączy hasłowość i encyklopedyczność z apofenicznymi w charakterze powinowactwami, a jej charakter odzwierciedla dwoistość symboliki motyla i ćmy. Składa się ona wyłącznie z cytatów pochodzących z rozmaitych źródeł: poezja i fragmenty powieści przeplatają się z wyimkami z tekstów naukowych, artykułów, dzieła malarstwa ze schematami i wykresami. Zebrane razem, rozsadzają ramy konkretnych dyscyplin, wskazują na ich umowność i arbitralnie przyjęte granice, ale tworzą również zadziwiająco spójną i logiczną, jednolitą narrację. Sposób czytania może być więc linearny, ale forma atlasu zachęca do błądzenia, poszukiwania sensów jak w labiryncie o wielu wyjściach, a jeszcze częściej, ślepych uliczkach. Nie pozostawiam jasnych odpowiedzi, stojąc na stanowisku, że nie da się objąć całości, a poznanie możliwe jest jedynie w mgnieniu oka, w przelocie motyla.
Książka skupia (i rozprasza!) tak rozległe obszary jak systematyczne klasyfikacje, historię naturalną, sposoby organizacji wiedzy oraz mity i magię sympatyczną, będące próbami porządkowania wiecznie rozpadającego się świata. Opowiadając o przeczuciu zagłady, którego obrazem stała się niepozorna ćma, poszerzyła moje zainteresowania o postrzeganie śmierci nie tylko w ludzkiej perspektywie.
A.J.M.: Brałaś udział w ważnych dla Twojego pokolenia artystek wystawach, jak choćby Farba znaczy krew czy Niepokój przychodzi o zmierzchu. Czy odczuwasz pokoleniową łączność z ich uczestniczkami, czy raczej czujesz się outsiderką?
L.A.: Staram się uciekać od wszelkich kategoryzacji, ale niektóre zjawiska na pewno są uniwersalne, wydaje mi się na przykład, że przewidywanie końca świata i omawianie jego schyłku zawładnęło wyobraźnią, za którą nie idzie jednak realne działanie tzw. decydentów, i to jest powód do powszechnego niepokoju czy frustracji.
A.J.M.: Nad czym obecnie pracujesz? Przygotowujesz wystawę?
L.A.: Myślę, że po pracy nad doktoratem przyszedł znów czas na większe skupienie się na malarstwie. Poprzedniej wiosny zaczęłam też robić nagrania terenowe w przestrzeni starych cmentarzy, czekam na cieplejsze dni i kontynuację tych działań. Jeśli chodzi o plany wystawowe, w lecie moje obrazy będą prezentowane na herstorycznej wystawie w Kamienicy Hipolitów w Krakowie.
A.J.M.: Dziękuję za rozmowę.