pracownia Marty Bożyk i Piotra Bożyka

Małopolski Instytut Kultury w Krakowie Z Martą i Piotrem Bożykami rozmawia Agnieszka Jankowska-Marzec A.J.M.: Znajdujemy się w jednej (...)

Z Martą i Piotrem Bożykami rozmawia Agnieszka Jankowska-Marzec

A.J.M.: Znajdujemy się w jednej z tzw. „rzeźbiarskich” pracowni w Krakowie, przy ul. Emaus. Jak udało się Wam ją „zdobyć”?

M.B.: Ta pracownia to marzenie, które się spełniło. Nie myślałam, że kiedyś będzie osiągalne. Właścicielem tych pracowni jest Zarząd Główny Związku Polskich Artystów Plastyków. Zbudowano je w latach siedemdziesiątych dla artystów rzeźbiarzy i oni też partycypowali w kosztach budowy. To pokolenie emerytowanych profesorów i wolnych strzelców, w większości ciągle aktywnych zawodowo. W pracowni, którą wynajęliśmy z tatą, pracował i mieszkał Boguś Gabryś. Bardzo się lubiliśmy po sąsiedzku. Pracownie są pod numerem 20, a mój dom rodzinny jest tuż obok pod 21. Spotykaliśmy się prawie co dzień. ZPAP ogłosiło konkurs na wynajem. Przystąpiliśmy do konkursu z ojcem i wygraliśmy. Pracownia wymagała dużego remontu, włożyliśmy w nią sporo pracy i oczywiście funduszy, ale teraz mamy dobre warunki do pracy i zaplecze kuchenne. W naszej pracowni są różne stanowiska pracy. Ja jestem bardzo ekspansywna i biedny tata został przeze mnie trochę zdominowany przestrzennie. Tacie przypadła przepiękna galeria na piętrze, którą traktujemy jako miejsce prezentacji, ale i magazynu na jego rzeźby. Zrobiliśmy delikatną, prawie niewidoczną barierę. Tata wymienia sobie rzeźby w zależności od humoru i ekspozycji domowej, drugiej takiej jak ta w pracowni. Rzeźb wciąż przybywa, a tata wozi je na kolejne wystawy. Jest ruch, ciągłe zmiany. Do rzeźb musi być dostęp, bo to prace kinetyczne, z ruchomymi elementami, pokrętłami, tłokami, wahadłami, które trzeba poruszyć, aby ożyły. Gdy przychodzą goście lub dzieci, którym chcemy je zaprezentować, musi być możliwe dojście. Galeria na piętrze jest do tego idealna. Wielka, skośna szyba świetnie oświetla nam wnętrze. A z galerii można też oglądać moje prace wielkoformatowe, które kładę na ziemi lub stołach. Mam wielką, wysoką, miękką ścianę, do której mogę przypinać karton papierowy, na którym rysuję albo projektuję witraże. Jest też miejsce z prasą graficzną do odbijania grafiki, stół i szafka na narzędzia do drzeworytu japońskiego i osobną do linorytu. Mam stół do sitodruku, wielki zlew do zmywania emulsji, zaciemnioną przestrzeń – czarne zasłony i czerwone światło – gdzie mogę pracować z emulsją światłoczułą. Mam tam halogen i szybę do naświetlania sit pomiędzy kuchnią a łazienką. Druga część pracowni to część czysta – do pracy na komputerze, rycia drzeworytów, linorytów, klejenia i wycinania papieru. Bo ostatnio to moja nowa pasja. Mam miejsce do malowania ze sztalugą i gdzie składam płótna. No i mam szufladziaki na papiery, które kolekcjonuję i sama robię. Są też sita japońskie i dusznickie, a także siatki, kuwety, wiadra i akcesoria do czerpania papieru. To moja pasja, która rozpoczęła się w 2001 roku podczas pobytu stypendialnego w Japonii, gdzie nauczyłam się techniki czerpania papieru, a potem efekt rezydencji w Muzeum Papiernictwa w Dusznikach Zdroju, podczas której nauczyłam się robić to inaczej. Zbieram też opakowania po jajkach, bo to czysta celuloza, i trawy, bo można ich użyć do wyrobu papieru. Lubię eksperymentować, łączyć różne materiały, pulpy, bawełnę z jeansów i kozo, aby się bawić w czerpalnika, a potem tworzyć z papieru takie dziwne obiekty.

A.J.M.: Gdzie wcześniej pracowaliście, bo domyślam się, że nie jest to Wasza pierwsza pracownia?

P.B.: Właściwie zawsze miałem pracownię albo raczej w niej żyłem. Moi rodzice oboje byli artystami, absolwentami krakowskiej Akademii. Poznali się na studiach i od pierwszej chwili zdali sobie sprawę, że będą zawsze razem. Zaczęło się od gwizdanego przez Tatę (Eugeniusz Bożyk) motywu z Czterech pór roku Vivaldiego, do którego drugi głos dogwizdała Mama (Helena Papée-Bożyk) i tak spotkali się na klatce schodowej w budynku przy Placu Matejki. Pobrali się w pierwszych dniach wojny. Po wojnie zamieszkaliśmy w Podgórzu, w dosyć dużym mieszkaniu, które było równocześnie pracownią malarską Mamy i pracownią projektów scenograficznych, w tym modeli dekoracji teatralnych mojego Taty. Tata zbudował małą scenę teatralną z obrotową podłogą, kurtyną i maleńkimi reflektorami. Ponieważ była to szczęśliwa epoka bez telewizji, schodziły się do nas dzieci sąsiadów na kolejne spektakle (m.in. Sen nocy letniej, Kalosze szczęścia…). Odkąd pamiętam, brałem udział w wykonywaniu lalek, maleńkich dekoracji, a w wieku ok. 10 lat wykonałem pierwsze płatne (przez Tatę) zlecenie – model pistoletu, który zagrał w prawdziwym teatrze. Biedna pensja adiunkta w Katedrze scenografii i później kierownika pracowni dekoracji teatralnych przy ul. Rajskiej (obecnie Ogród Sztuki), obrazy Mamy i różne dodatkowe prace plastyczne (np. wykonywanie z masy papierowej masek) zapewniały bardzo skromne warunki życia rodzinie z dwójką synów (brat Jerzy w szkole muzycznej). Kiedy przyjaciel Taty, reżyser Jerzy Kawalerowicz, zaproponował Mu pracę scenografa w filmie Pamiątka z Celulozy, zapadła szybka decyzja o przeprowadzce do Łodzi. Oprócz pracy w filmie, Tata zaczął tam pracę w Liceum Plastycznym (wicedyrektor) i wykłady w Filmówce. Mieszkanie w Łodzi również było pracownią. Mama projektowała i wykonywała kartony witraży i dalej z pasją malowała martwe natury, kwiaty, pejzaże, portrety sąsiadów. W tym okresie pasjonowałem się wykonywaniem modeli okrętów i samolotów. Dla mojej pierwszej licealnej miłości i jej koleżanek robiłem biżuterię z drutu miedzianego. Po studiach na Wydziale Form Przemysłowych w krakowskiej ASP i powrocie ze stypendium w USA rozpocząłem pracę jako asystent i ożeniłem się z piękną anglistką (Elżbieta Bożyk z d. Jaworska). Podobnie jak rodziców, nas też połączyła muzyka – wspólne śpiewanie angielskich i amerykańskich ballad. Zamieszkaliśmy w „pracowni z zapleczem mieszkalnym” (razem 30 m2) w Nowej Hucie. Wkrótce pojawiły się pierwsze córki – wśród pieluch i zabawek stały narzędzia modelarskie, a kuchnia po zasłonięciu okna stawała się ciemnią fotograficzną. Po kilku latach przenieśliśmy się do większego mieszkania, gdzie były trzy pokoje, też w Nowej Hucie. Najmniejszy, 2 na 3 metry, został moją pierwszą pracownią. Pojawiła się trzecia córka i zacząłem budować dom. Tym razem już miałem większy pokój na pracownię, a część garażu zajęły profesjonalne maszyny – tokarka, wiertarko-frezarka, stacjonarna piła tarczowa.

M.B.: Ja latami pracowałam we własnym salonie, tam również mieścił się nasz stół, biurko, moje łóżko i miejsce do zabawy dla mojej córki. Potem dostałam od rodziny mały pokoik, który dołączyłam do mieszkania – 2 na 3 metry, szczęśliwie zmieściła się w nim prasa graficzna, szufladziak, biurko, sztaluga i mnóstwo moich szpargałów, które mogą się przydać. W takich warunkach pracowałam ponad 15 lat. Później starałam się o pracownie miejskie. Ale gdy otrzymałam jedną, coś mnie powstrzymało od decyzji o wprowadzeniu się, nie czułam tam dobrej energii. Moja babcia, malarka przez 20 lat spała i malowała w tym samym pokoju i była szczęśliwa. Da się tak żyć. Ale ten luksus, który teraz odczuwam, jest cudowny! Wreszcie mogę zbierać materiały i uprawiać różne techniki. Robić, co chcę! To jest wspaniałe uczucie. Wolność. Mogę smrodzić odczynnikami chemicznymi i nie sprzątać farb po malowaniu. Mogę nie odkurzać wiórków drewnianych i mogę symultanicznie pracować nad kilkoma różnymi dziełami.

A.J.M.: Czy to jest Waszym zdaniem idealne miejsce do pracy? Spełniło Wasze oczekiwania? Co Was w nim urzekło, a jakie są jego mankamenty?

M.B.: To miejsce jest dla nas idealne. Po pracy biegnę do rodziców na obiad albo oni do mnie. Moja córka też sobie z nami pracuje, właśnie zaczęła studiować sztukę. Tata do pracowni wciąż wpada, wciąż sobie coś przykręca, nosi. Ale brudne prace – czyli pylenie, toczenie, wiercenie – robi sobie w piwnicy w domu. To jest nasze wspólne miejsce. Ta pracownia ma świetną przestrzeń. Jest bardzo wysoka, około 6 metrów w górę. Można wieszać z balkoniku „coś”, można robić duże formaty, no i prace przestrzenne. Wyposażona jest w duże drzwi garażowe, które ułatwiają wnoszenie sporych gabarytów. Właściwie ma same zalety.

P.B.: Zgadzam się z Martą.

A.J.M.: Czy przestrzeń pracowni ma wpływ na Waszą twórczość? Inspiruje Was?

P.B.: Dla mnie ta pracownia jest przede wszystkim miejscem ekspozycji moich prac kinetycznych oraz miejscem pracy koncepcyjnej w towarzystwie wykonującej drzeworyty Marty. Zawiera właściwą przestrzeń do kontemplowania z odpowiedniego dystansu kolejnych etapów powstawania kinetyków, pełni też rolę studia fotograficznego. Od 50 lat pracowałem w maleńkiej przestrzeni (obecnie część garażu i mały pokój w piwnicy) – tam powstała większość moich prac i tam, w bliskim otoczeniu materiałów i książek oraz prac moich rodziców, zdjęć prac moich studentów, najlepiej mi się pracuje. Specyfika powstawania moich prac, związanych z wytwarzaniem dużej ilości pyłu, wiórów etc., wyklucza niestety wspólne pomieszczenie z pracownią graficzną. Nowa pracownia, wspólna z Martą, jest przestrzenią głównie twórczości koncepcyjnej, dyskusji z Martą i wnuczką Antosią, studentką multimediów na Uniwersytecie Pedagogicznym: tam jest szczególne, twórcze pole… z galerii na piętrze spoglądają kinetyki z różnych okresów.

M.B.: Górna część pracowni ma okna na drugą stronę. Gdy siedzę przy biurku, czasem spoglądam przez okno. Kiedyś nie zauważyłam, że spadł śnieg i zielony świerk nagle stał się biały. To było miło zaskoczenie. Słońce też mnie czasem odrywa od pracy. Prześwieca przez igły i zza wzgórza, mogę też patrzeć w stronę Błoń. Uwielbiam dal i móc patrzeć na daleki horyzont. To mnie uspokaja i inspiruje, te zaczepki pejzażu i pogody.

A.J.M.: Współdzielenie pracowni zwykle bywa dla artystów wyzwaniem, Was dodatkowo łączą najbliższe więzy pokrewieństwa: ojca z córką. Czy fakt ten ma wpływ na to, jak Wam się tutaj pracuje?

M.B.: Bałam się tego. Ja marzyłam o własnej przestrzeni, tym „własnym pokoju”, jak pisała Virginia Woolf. To potrzebne kobiecie i potrzebne artyście. Trzeba być samemu, aby się skoncentrować. Poza tym mam już pół wieku i zasługuję na to. Na szczęście mój kochany ojciec rozumie to i praktycznie oddał mi przestrzeń. Ja ją urządziłam i zapełniłam swoimi materiałami. Tata ma swoją galerię kinetyków na górze. Magazynuje też postumenty do rzeźb. Ale pracuje raczej w domu. Tata to anioł, który mnie i moje siostry całe życie wspiera. Pomaga mi w montażach wystaw i w różnych technicznych sprawach.

P.B.: Skoro Marta twierdzi, że jestem aniołem, to chyba bycie rodziną nie wpływa negatywnie na naszą wspólną pracę w pracowni.

A.J.M.: Jak wygląda Wasz typowy dzień w pracowni, czy przestrzegacie jakiś rytuałów?

M.B.: W naszej pracowni tata jest codziennie, ale nie wchodzi mi w drogę. Szczególnie że ja ostatnio głównie siedziałam i ryłam swoje deski na górze, a ojciec szykował się do swojej wystawy w przestrzeni dolnej. Ja przebywam w pracowni całymi dniami. Przyjeżdżam rano. Wychodziłam tylko z psem, a wieczorem na zakupy i do domu do córki. Czasem wpadam do rodziców towarzysko albo na spontaniczny obiad. Kiedy drukuję grafiki, to siedzę w dolnej pracowni. Jak robię papier, to wszędzie rozwieszam papiery i kładę siatki z mokrym papierem. Zajmuję całą przestrzeń pracowni. Papiery długo schną. Najlepiej na słońcu. Kiedy jest lato, otwieram drzwi i anektuję jeszcze przestrzeń przed pracownią, podjazd i płot sąsiadów, o czym nie wiedzą. Tam suszę szmaty. Wędrujące słońce suszy mi deski z mokrym papierem. Właściwie, jak pracuję, nie zostawiam tacie miejsca. Ale jak on zbiera się do wystawy czy transportu, to usuwam swoje konstrukcje i robię mu miejsce. Mnie jest super. Nie wiem jak tacie?

P.B.: Jednym z rytuałów jest dyskretne porządkowanie pracowni po skutkach działalności Marty. Ale nie narzekam. Mnie też jest super!

A.J.M.: Bez jakich przyrządów, sprzętów nie jesteście w stanie się obejść w Waszej pracowni. Marta, jak się domyślam, bez prasy graficznej, a Ty, Piotrze?

P.B.: Specyfika mojej twórczości wymaga wysokiej jakości urządzeń mechanicznych. Po wielu latach używania narzędzi amatorskich nareszcie posługuję się urządzeniami profesjonalnymi do obróbki drewna i metalu. Nareszcie kąt prosty to 90 stopni.

Używam różnych gatunków drewna – od rodzimych iglastych i liściastych po drewno z drzew z różnych stron świata. Drewno to cudowny materiał o zróżnicowanej strukturze, barwie, zapachu, który w wielu przypadkach sam podpowiada właściwe do zamysłu zastosowanie. Elementy metalowe w moich pracach to głównie mosiądz i stal nierdzewna. Cieszę się, że właściwie wszystkie moje marzenia dotyczące materiałów mogę teraz spełnić.

M.B.: Ja muszę mieć prasę, szuflady na papiery i miejsce do suszenia grafik i papierów, dostęp do wody. Możliwość wieszania obiektów w przestrzeni i magazynowania desek, linoleum, farb, narzędzi, przeróżnych materiałów. Mam też aerograf i drut do cięcia styropianu, mnóstwo narzędzi. Mam duże potrzeby…

A.J.M.: Zauważyłam, że Twoje rzeźby zostały umieszczone na antresoli, prasa graficzna Marty na dole: czy to jest taki naturalny podział przestrzeni pracowni?

P.B.: Pogodziłem się z takim podziałem. Mówiąc poważnie, antresola w naszej wspólnej pracowni znakomicie nadaje się do ekspozycji i składowania moich rzeźb – nie zajmuje przestrzeni roboczej i oferuje dystans dla obserwacji.

M.B.: Ja się panoszę.

A.J.M.: Piotrze, Twoje zawodowe życie było przez lata związane z krakowską ASP, z Wydziałem Form Przemysłowych, ale obok projektowania produktów zajmowałeś się także tworzeniem rzeźb kinetycznych. Czy te dwa pola aktywności twórczej wzajemnie się przenikały? Przenikają? Jak udawało i udaje Ci się połączyć obydwie pasje?

P.B.: Właśnie otrzymałem zaproszenie na wygłoszenie wykładu dotyczącego wzajemnego przenikania się twórczości artystycznej z dizajnem. Od ponad 50 lat związany jestem z dydaktyką na Wydziale Form Przemysłowych ASP. Zajmuję się głównie relacjami człowieka z przedmiotami. Te relacje to także kontakt użytkownika z twórcą przedmiotu, z jego czasem, z jego polem twórczym, intencjami etc. Projektowaniu podlega nie tylko wygląd czy postać techniczna przedmiotu/narzędzia, ale też proces użytkowy, gesty, współbrzmienie. W procesie obmyślania przedmiotu (nie lubię słowa produkt – niesie w sobie za dużo ze słownika ekonomii) niezwykle ważna jest wiedza ergonomiczna, technologiczna, konstrukcyjna, doświadczenie w zakresie określania odpowiedniości i harmonii materiału, kształtu, faktury, proporcji przedmiotu, możliwych skojarzeń, emocji itd. Przez lata prowadziłem Pracownię Projektowania konceptualnego – obszarem badań i twórczości była m.in. próba zbliżenia się do określenia możliwych i przydatnych obszarów inspiracji tkwiących w pięknie świata, pięknie twórczości poetyckiej, wizualnej, muzycznej, inżynierskiej itp. Wyrosłem w rodzinie, w której wszystkie te pola twórcze przenikały się – od wspólnego czytania, śpiewania, grania, zwiedzania, dyskutowania o poezji, teatrze, literaturze do wspólnej pracy przy budowie, wykonywaniu modeli dekoracji, elementów scenografii i tak dalej.

Miałem szczęście studiować pod kierunkiem wybitnych twórców, „ojców założycieli WFP” profesorów: Chudzikiewicza, Pawłowskiego, Haski. Szczególnie bliski był mi Andrzej Pawłowski, który miał niezwykły dar emanowania „twórczego pola” – po prostu czasem wystarczyło znaleźć się w pobliżu Andrzeja, żeby zaczęły powstawać w głowie ciekawe pytania i pomysły odpowiedzi. Jego koncepcja „formy naturalnie ukształtowanej” była rodzajem „kamienia filozoficznego” wskazującego kierunek twórczości w zakresie tworzenia świata przedmiotów, relacji z nimi i poprzez nie w procesie użytkowym (a może kulturowym?). Moje obiekty kinetyczne wymagają osobistego, fizycznego kontaktu i (przynajmniej w założeniu) mają pobudzać do własnej interpretacji przesłania, własnej twórczości. Podkreślam również inspirującą rolę poezji, która poprzez trafne, nietypowe przenośnie i porównania wspiera niekonwencjonalne myślenie i umożliwia precyzyjne formułowanie zadania lub rozwiązania.

A.J.M.: Piotrze, podczas naszej rozmowy wspominałeś już kilkakrotnie o dorastaniu w artystycznej rodzinie. Jakie znaczenie miało dla Was dojrzewanie i życie właśnie w tak niezwykłym otoczeniu?

P.B.: Na pewno nas ukształtowało, wpłynęło na to, kim jesteśmy, ale może pozwolę Marcie się wypowiedzieć.

M.B.: Życie z ludźmi, którzy mają pasję, jest piękne i radosne. To codzienna przygoda. Moi dziadkowie kochali swoją pracę. Dziadek scenograf i kostiumograf filmowy i teatralny. Babcia malarka i witrażystka. Oboje wprowadzali mnie w zawód od dziecka, pomagałam im malować duże partie plansz. Dziadek miał też różne hobby, lubił się uczyć, bardzo chciał wydać zielnik. Zbierał zioła z wnuczkami, a potem je rysował. Ilustrował sobie ten zielnik, a ja mogłam wykolorowywać linearnie rysowane kwiaty i liście. Babci rysowałam kontury i litery na kartonach witraży. Dziadkowie byli bardzo pogodnymi ludźmi. Dużo śpiewali i opowiadali nam bajki i różne historie. Spędzałam z nimi mnóstwo czasu (wraz z moimi siostrami). Ich twórczość miała na mnie ogromny wpływ. Poza tym praca mieszała się z codziennymi obowiązkami domowymi. Była wytchnieniem i rozrywką. Moi rodzice pierwsze lata małżeństwa i moje pierwsze lata życia spędzili w pracowni w Nowej Hucie. Jeden wielki pokój to była pracownia taty i nasze mieszkanie. Kolejne mieszkanie miało jeden pokój przeznaczony na pracownię taty. Przyzwyczaiłam się, że praca to życie. Nie miało różnicy, czy tam się spało czy pracowało. Tak była zbudowana nasza przestrzeń życiowa, że odpoczynek był w tym samym miejscu, gdzie praca. Teraz odczuwam niewypowiedzianą ulgę. Wracam z pracowni do domu i odpoczywam. Bo jednak to napięcie, stres, koncentracja na pracy męczy. Dawniej tego nie rozumiałam. Pracowałam po nocach w tym samym pokoju, w którym jadłam i spałam. Teraz mam komfort. Oddzielam te przestrzenie, w których żyłam całe życie. Oddzielam przestrzeń pracy od przestrzeni odpoczynku. I myślę, że moja córka też ma z tego trochę – więcej „matki obecnej” a nie „artystki obecnej” w kółko.

A.J.M.: Marto, zajmujesz się od wielu lat grafiką (ukończyłaś ten właśnie wydział na krakowskiej ASP). Co fascynuje Cię w tym właśnie medium?

M.B.: To jest pytanie gigant. Chyba nie chcę tak o tym opowiadać na szybko w wywiadzie. Powiem więc krótko. Kocham linię. Pracuję z linią i każdy jej odcinek i brzegi mogę sobie kreować, jak chcę. Mogę je gromadzić i dawać im życie i energię. Jestem sobie demiurgiem mojego, prywatnego, graficznego świata. Sama tworzę zasady i opowieść. Na to mam wpływ, dowodzę i sama siebie pilnuję, wprowadzam swoje zasady i ograniczenia. Na tym polu jestem sama i tworzę własny język i własną opowieść. Nikt mi nie mówi, co mam robić. Tak przejawia się moja wolność. Tak pracuję i tak myślę. Wstęp ma tylko ten, który ma ochotę to oglądać lub kupić. Poza tym w grafice jest moment zaskoczenia, bo nie wszystko da się przewidzieć. Obraz jest odwrócony, po wykonaniu odbitki robi się inny. Pracuję w trójwymiarze, a efekt jest płaski. Dużo niespodzianek. Zresztą ja pracuję na pewnej fali, z pewną energią. Muszę dość szybko wycinać, ryć, aby ta energia się nie zmieniła. Moje grafiki są takim zapisem stanu umysłu, ducha, emocji. Oprócz opowieści mają w sobie zapis mojego stanu emocjonalnego. Dlatego linie są powielone. Nakładają się, są w ruchu. Mimo że obraz jest płaski, widzę je w przestrzeni, ponad i w głębi. Marzy mi się ten pisak, który tworzy linie w przestrzeni, art-pen 3D. Ale za wolno ten materiał jeszcze jest wypuszczany. I nie spełniłby moich oczekiwań. Chciałabym pracować z bardzo szybkim narzędziem, gdzie mogłabym bardziej kontrolować linię, jej brzegi i masę. Wypuszczać ją w przestrzeń cieńszą, grubszą i tworzyć linearne przestrzenne formy. To byłoby ciekawe.

Jestem właśnie na takim etapie pewnego zmęczenia linorytem. Dlatego ostatnio ryję tylko w deskach. Robię drzeworyty. To jednak jest ciężka fizycznie praca, no i wbiłam sobie dłuta głęboko w rękę już kilka razy. Teraz też miałam szytą dłoń.

A.J.M.: Czy planujecie zorganizowanie wspólnej wystawy?

P.B.: Marzy mi się wspólna wystawa z Martą, moją kolejną córką Magdą (fotografia i muzyka) w towarzystwie prac mojej Mamy i Taty – czyli trzy pokolenia artystów, prezentujących wspólnie prace. Może dołączy do nas także córka Marty, a moja wnuczka Antosia?

M.B.: Tak. Chcielibyśmy. Zresztą mamy podobne inspiracje. Tata pisze piękne teksty do swoich rzeźb kinetycznych. Chciałabym, żebyśmy mieli czas i siłę stworzyć coś wspólnie. Tata czasem mówi, że chciałby użyć jakiś moich prac linearnych, graficznych jako element swoich rzeźb, a mnie się marzą ruchome, przestrzenne linie i praca trójwymiarowa, rzeźbiarska. Mógłby mi tata pomóc wyciąć takie elementy w jakimś materiale i znaleźć rozwiązania na konstrukcję i sposób prezentacji. Tata jest świetny technicznie, ma też wszystkie potrzebne narzędzia, a ja nie przepadam za głośnymi maszynami. Już same rozmowy na ten temat byłyby ciekawe, widzę tylko, że czas tak pędzi, jak się pracuje nad czymś pilnie, że boję się, że przy naszych wielu zawodowych zobowiązaniach wystawienniczych i mojej pracy na uczelni możemy nie dać rady. Mamy też oboje jeszcze kilka koncepcji na indywidualne realizacje. Miło byłoby móc pracować powoli, rozmawiać, dyskutować i wspólnie szukać inspiracji i obgadywać możliwe rozwiązania. Często obgadujemy swoje prace nawzajem i krytykujemy się, lubimy też wzajemnie dodać sobie wiary. Może się nam uda kiedyś zrobić wspólną wystawę… Trzymaj kciuki!

A.J.M.: Trzymam i dziękuję za rozmowę.

Skip to content