pracownia Michała Sroki

Małopolski Instytut Kultury w Krakowie Z Michałem Sroką rozmawia Agnieszka Jankowska-Marzec A.J.M.: Znalezienie właściwego miejsca do pracy (...)

Z Michałem Sroką rozmawia Agnieszka Jankowska-Marzec

A.J.M.: Znalezienie właściwego miejsca do pracy stanowi często prawdziwe wyzwanie dla artystów. Opowiedz, jak udało Ci się „zdobyć” tę właśnie pracownię na krakowskim Kazimierzu?

M.S.: Tak, znalezienie miejsca do pracy, zwłaszcza zaraz po studiach, bywa nie lada wyzwaniem. Osiągalnych finansowo przestrzeni ubywa w mieście, a nawet jeśli pojawia się strefa, którą „przejmują” artyści, momentalnie dochodzi do jej gentryfikacji i takie swoiste samoorganizujące się strefy kultury znikają bezpowrotnie.

Tak było z TELPODEM na Zabłociu i TELOSEM przy ulicy Cieszyńskiej, w której to przestrzeni miałem pracownię. Byłem jedną z pierwszych osób, które osiedliły się tam na czas powolnego wygaszania pozostałości fabrycznych i niespiesznej realizacji planów dewelopera. Współdzieliłem wtedy przestrzeń z Wojtkiem Wasilewskim, rzeźbiarzem, z którym pracowaliśmy nad rekonstrukcją drewnianej synagogi w Gąbinie, której model cyfrowy i fizyczny wykonywaliśmy dla Muzeum Etnograficznego w Warszawie. Przestrzeń na Cieszyńskiej miała swój niewątpliwy urok. Początkowo było to pomieszczenie w magazynie z antykami, później przenieśliśmy się do większej typowo industrialnej, wysokiej przestrzeni. Samo jej przystosowanie odgrywało dużą rolę. Stopniowo ją oczyszczając, odsłaniając zakamarki, odnawiając ściany, poniekąd praktykowałem pracę z przestrzenią. Wtedy też użyłem w instalacjach szeregu elementów, obiektów, pozostałości znalezionych w tej przestrzeni. Do tej pory uważam, że było to najciekawsze miejsce do pracy, jakim dysponowałem. W szczytowym momencie na Cieszyńskiej znajdowało się kilkanaście pracowni, z których korzystało kilkudziesięciu artystów. Odbywały się tam wystawy, koncerty, imprezy. Pomimo zapewnień dewelopera będącego właścicielem tego obiektu nie wydaje się, że powstanie miejsce, które będzie tak kulturotwórcze.

Obecna przestrzeń na Miodowej to pracownia, którą współdzielę z Kamilem Kuzko, z którym pracujemy na Wydziale Malarstwa ASP w Krakowie. To, że w niej wylądowaliśmy, było dosyć przypadkowe, bo zgłosiliśmy się, aby wysłać sygnał, że jesteśmy zainteresowani, nie licząc, że uda się coś uzyskać w tym rozdaniu. Traf chciał, że ją dostaliśmy. Wymagała sporo pracy, aby ją przystosować, wyremontować i w pewien sposób podzielić, abyśmy nie wchodzili sobie w drogę. Niewątpliwym atutem jest lokalizacja w sercu Kazimierza, ale istnieją też ograniczenia, związane z dostępem do światła dziennego oraz niewielką powierzchnią. Nasza praktyka sprawia, że obrastamy w rzeczy, obiekty, artefakty – i miejsca stopniowo ubywa. Po kilku latach widać, że ta kwestia robi się coraz bardziej problematyczna, a jak już wspominałem, poszukiwanie innego miejsca wiąże się ze sporymi ograniczeniami lub kosztami. Stwierdzam więc, że pracownia w budynku nieistniejącego już Telosu była miejscem znacznie ciekawszym, większym, dającym większą swobodę pracy.

A.J.M.: No ale pomimo wszystko jesteś z niej zadowolony?

M.S.: Jestem, ale jej rozmiar tworzy ograniczenia i to dla mnie jej mankament. Z uwagi na specyfikę mojej pracy większa prze­­strzeń urządzałaby mnie bardziej. Ale to oczywiście argument większości artystów. Dochodzą też kwestie transportów, utrudnionych przez bliskość centrum Kazimierza, która jednocześnie stanowi wartość tego miejsca. Wnętrza pomieszczeń były dosyć wysokie, co pozwoliło na zbudowanie antresoli, które w jakimś stopniu pomagają organizować magazynowanie prac itp. Jest wiele aspektów, które sprawiają, że takie miejsca są atrakcyjne… po latach różnych doświadczeń chyba po prostu rozległa przestrzeń urządzałaby mnie najbardziej. Często pracownia staje się prototypem późniejszych działań wystawienniczych, testuję w niej rozmaite rozwiązania przestrzenne.

A.J.M.: Wiem, że czasami korzystasz (gościnnie) także z innej przestrzeni do pracy.

M.S.: Od czasu do czasu korzystam z gościnności znajomych artystów i artystek. Kiedy muszę wykonać jakąś większą realizację lub mam w zanadrzu jakiś projekt, który wymaga innych warunków, to staramy się wspierać w tych kwestiach, udostępniając sobie nawzajem miejsce, oczywiście w miarę możliwości. Związane jest to także z kolektywnym charakterem moich działań. Od czasu do czasu współpracuję przy realizacjach z innymi artystami. Był moment, że korzystałem z pracowni prof. Marka Szymańskiego, z którym pracowałem i blisko się przyjaźnię. Taka sytuacja jest dosyć nietypowa, bo rzadko pozwalamy na takie anektowanie naszej przestrzeni, wymaga to sporego zaufania.

A.J.M.: Jak wygląda Twój typowy dzień w pracowni?

M.S.: Staram się bywać tu regularnie. Nawet jeśli nie wiąże się to z konkretną aktywnością, sama w niej obecność wydaje się istotna. Tym bardziej że moją praktykę najtrafniej chyba określa jakiś konceptualny namysł, który nie zawsze wymaga codziennej fizycznej praktyki. Bliski jest mi w tym względzie pogląd Bruce’a Naumana, który uważał, że sama obecność w studio czy pracowni jest już aktywnością. Staram się w niej utrzymać porządek, ale z racji pracy nad obiektami, obrazami, instalacjami wymaga ona także nieustannej re-konfiguracji, re-aranżacji. Zatem organizacja jest dosyć istotna, zwłaszcza jeśli przestrzeń nie jest za duża. Nie wiem, czy mam jakieś konkretne rytuały. Chyba istotne jest obserwowanie, jak przestrzeń się zmienia, przeistacza, bo ona wpływa na kolejne decyzje, następne realizacje. Jeśli pracuję nad obrazem, to nie zatrzymuję się na jego granicach, tylko myślę o jego relacjach, obiektowej naturze. Wykorzystuję także media cyfrowe i narzędzia projektowe. Jest więc miejsce na komputer, mam sporo książek, albumów z wielu podróży, które odbyłem. Nie jest to zatem przestrzeń stricte malarska, rzeźbiarska, ona łączy różne funkcje, oczywiście z racji wspomnianych ograniczeń. Osobiście jestem zwolennikiem strefowania takich funkcji, ale jeśli nie ma możliwości wtedy po prostu pozostaje nieustanna transformacja. Charakterystyczna dla mnie jest praca nad kilkoma „cyklami” lub „wątkami” jednocześnie. Oczywiście mają one gdzieś głęboko wspólny rodowód, ale osobie nieznającej kontekstu moich działań mogą wydawać się czasem dosyć enigmatyczne. Ważnym punktem odniesienia w mojej praktyce jest znajomość aktualnych zjawisk w sztuce, obserwacja tego, jak wyglądają wystawy, co w trawie piszczy. Oczywiście nie chodzi tutaj o bezkrytyczne zapatrywanie się nastające mody lub izmy, to raczej próba rozumienia kontekstu współczesności i reagowania na niego.

A.J.M.: Twoja droga do sztuki była trochę „kręta”, bo z wykształcenia jesteś architektem (to były Twoje pierwsze studia). Kiedy poczułeś, że nie widzisz swojej przyszłości przy rajzbrecie?

M.S.: Tak, moja droga była kręta, ale z perspektywy czasu sobie ją cenię. Jako że nie miałem w rodzinie architektów, aplikując na architekturę, wyobrażałem sobie same studia, ale i późniejszą praktykę, nieco inaczej. Absolutnie nie mogę powiedzieć, że jestem rozczarowany, ale znając edukację architektoniczną za granicą, wiem, że mogłyby wyglądać nieco inaczej, to znaczy w Krakowie zatrzymano się gdzieś pomiędzy artystycznym a pragmatycznym modelem nauczania, co w mojej opinii nie działało dobrze. Kto wie, czy wtedy zdecydowałbym się aplikować na studia artystyczne. To, jak trafiłem na ASP, też wydaje się ciekawe. Zaczęło się od kursu rysunku na architekturze, gdzie moim nauczycielem był mój obecny dobry kolega Wojtek Kopeć, który poniekąd konsultował moją teczkę. Wojtek, tak jak ja, studiując architekturę, zaczął studia na drugim kierunku, na Wydziale Malarstwa ASP w Krakowie. Można więc powiedzieć, że poniekąd jego ścieżką podążyły moje wybory i to on był tym impulsem, który przekonał mnie do zdawania na malarstwo. Zresztą nie jestem pierwszym idącym właśnie taką ścieżką. Słynni twórcy Grupy Ładnie (Sasnal, Maciejowski, Bujnowski) także zaczynali od studiów architektonicznych, których później, po zdaniu na Akademię, nie kontynuowali. Ja postanowiłem skończyć architekturę, miałem też okazję pracować w tym zawodzie, co dało mi ciekawy punkt odniesienia. Co prawda to już przeszłość, nie praktykuję w klasycznym tego słowa znaczeniu, ale studia te pozwalają mi na interdyscyplinarne podejście do własnej praktyki twórczej.

Od kilku lat prowadzę na Wydziale Malarstwa przedmiot eksperymentalny. Nazywa się „Malarstwo w poszerzonej przestrzeni” i łączy rozmaite zagadnienia rodzące się na styku dyscyplin – architektury, malarstwa, rzeźby. Odwołuję się przede wszystkim do spuścizny Bauhausu, do konstruktywizmu, a bezpośrednio do twórczości Katarzyny Kobro. Przedmiot ten więc ma na celu wyposażyć studiujących w wiedzę, kompetencje, umiejętności pozwalające w razie potrzeby sprzęgać medium malarskie z działaniami wychodzącymi w przestrzeń, radzić sobie z kompozycyjnymi problemami pojawiającymi się na styku materii malarskiej i form przestrzennych, ma uwrażliwić studenta na kierunki, w jakich może się rozwijać, w jakich jego działania mogą ewoluować.

Moje pokolenie – przyjaciele i znajomi, którzy pozostali przy architekturze – w sporej części wyjechało za granicę i pracuje w Austrii, Francji, Belgii, Wielkiej Brytanii, Stanach, Chinach i Australii. Czyli na dobrą sprawę wszędzie. Podkreślam kwestię tych, którzy pozostali, bo spora liczba absolwentów zajmuje się tematami odchodzącymi od architektury, jak design, wizualizacje, grafika, projektowanie stron itp. Globalizacja wiązała się z szansami, ale i wykorzystywaniem, ogromnym wymiarem godzin spędzonych w pracy, czyli zawód ten nie jest usłany różami. Najtrudniej chyba jednak funkcjonować w Polsce, gdzie nadal przed nami wiele pracy nad budową odpowiednich standardów i szacunku dla tego zawodu. Jest więc w środowisku wiele frustracji. Trudny zawód, średnio romantyczny, ale bardzo inspirujący.

Co do moich osobistych architektonicznych wzorców, to oczywiście jest ich wiele, tak jak w sztuce. Na pewno ważni są ci, którzy działają na styku dyscyplin, tacy jak Valerio Olgiati, Alejandro Aravena, David Adjaye, Sou Fujimoto czy Smiljan Radić. Zatem mamy przedstawicieli różnych kontynentów, różnych praktyk, stylów. A łączy ich duża wrażliwość na artystyczne właściwości własnej praktyki. Ważnym dla mnie wątkiem podczas studiów architektonicznych były także wyjazdy studyjne – inwentaryzacyjne na Ukrainę, organizowane przez prof. Jacka Czubińskiego, z którym po dzień dzisiejszy łączą mnie bliskie relacje. Moja grupa pracowała głównie na terenie Huculszczyzny, ale poznaliśmy dużą część zachodniej i nieco środkowej Ukrainy. To jedno z najlepszych wspomnień z moich studiów architektonicznych.

A.J.M.: Wspomniałeś kiedyś, że Twoje studia na Wydziale Architektury PK, a potem na malarstwie dopełniły się w zaskakujący sposób, czy możesz to wyjaśnić?

M.S.: Tak. Najkrócej ujmując, z architektury wychodzi jakiś element porządkujący. Nie interesują mnie zatem hierarchie sposobów obrazowania, traktuję całą schedę nowoczesności jako otwarty i zobowiązujący materiał – staram się być uważnym, praktycznym badaczem zjawisk artystycznych wyrosłych na przełomie XIX i XX wieku (rewolucji modernistycznej) kontynuowanych przez ostatnie 120 lat i krytycznie na nie reagować.

A.J.M.: Jak wygląda Twoja metoda pracy; domyślam się, że ponieważ działasz w różnych mediach, dostosowujesz ją każdorazowo do realizowanego przez siebie projektu?

M.S.: Moja praca ma różne fazy i nie zawsze są to powtarzalne procesy. Oczywiście często zaczynam od jakiegoś rozpoznania tematu, researchu, zbudowania pewnej wizualnej bazy tych odniesień. Powstają szkice (rysunkowe, fotograficzne), modele, obiekty. Pracuję z różnymi mediami. Są projekty, które wymagają bezwzględnej dyscypliny, ale inne mają dosyć swobodny, procesualny charakter. Kiedy przygotowuję się do konkretnej wystawy, to odnoszę się do jej wymiarów, rysunków architektonicznych, aby stworzyć jakiś wstępny aranż. Z czasem on się konkretyzuje, czyli często w momencie montażu mam już dosyć konkretną koncepcję displayu wystawy. Tworzę wizualizacje, wykorzystując moje architektoniczne „skile”. Jest to o tyle ważne, że sama wystawa staje się medium, z którym pracuję, i częstokroć uznaję jej całościową nadrzędność nad eksponowaniem pojedynczych prac. Oczywiście wszystko zależy od kontekstu, miejsca, w którym prace są prezentowane, indywidualnego albo zbiorowego charakteru wystawy.

A.J.M.: Jesteś aktywny nie tylko jako artysta, ale też kurator i równocześnie uczestnik wielu projektów. Sięgając w przeszłość, przypominam sobie choćby „Zbiornik Kultury” czy „Naturalny sklepik”,ale także działania podejmowane w nietypowych miejscach, jak choćby w zakładzie karnym w Radomiu czy kamieniołomie w Józefowie. Współpracowałeś także z Muzeum Etnograficznym w Warszawie oraz uczestniczyłeś w międzynarodowym projekcie „Ćwiczenia nowoczesności”. Lubisz działania kolektywne? Projekty zaangażowane społecznie?

M.S.: Tak się ciekawie złożyło, że praktycznie od początku studiów uczestniczyłem w różnych projektach zarówno w ramach samej uczelni, jak i poza jej murami, w oddolnych działaniach studenckich itp. Mógłbym wymieniać kolektywy, wyjazdy, festiwale, koncerty. Było tych działań naprawdę sporo i pewnie przekładały się później na kolejne.

Szereg z nich wspominam szczególnie, jak wspomniane przez Ciebie wizyty w zakładach karnych w Nowym Wiśniczu i Radomiu. Były to projekty realizowane jeszcze w czasie studiów. Ich inicjatorem był prof. Zbigniew Bajek. Uczestnicy podejmowali jako temat swoich rozważań i działań artystycznych pojęcie wolności w kontekście miejsca, gdzie wolność mocno się ogranicza. Jego odrębność w stosunku do wcześniej realizowanych projektów w przestrzeniach więziennych polegała na tym, że artyści biorący udział realizowali autorskie pomysły w jednym z 22 osobnych pomieszczeń spacerniaków Aresztu Śledczego w Radomiu. Podejmując to wyzwanie, autorzy mieli świadomość, że pomimo różnego rodzaju ograniczeń obie strony przedsięwzięcia, artyści i osadzeni, mają szansę doświadczyć czegoś wyjątkowego, choćby w trakcie wspólnej pracy.

Kolejnym ważnym projektem, w pewien sposób kontynuowanym do dziś, była rekonstrukcja nieistniejącej drewnianej synagogi w Gąbinie pod Płockiem. Została zbudowana w 1710 r. Mimo licznych pożarów w mieście drewniany budynek synagogi ocalał – legenda głosi, że to błogosławieństwo dawnych rabinów strzegło budynek. Jednak to legendarne błogosławieństwo nie uchroniło synagogi jesienią 1939 r. przed ogniem wznieconym przez Niemców. Gąbińska synagoga była unikatowym dziełem architektury drewnianej. Wzniesiono ją w stylu barokowym, z charakterystycznymi wieżami zwieńczonymi baniastymi kopułami po obu stronach budynku. Nasza praca (wspólnie z Wojtkiem Wasilewskim) polegała na rekonstrukcji na podstawie kilku zdjęć z archiwum PAN – cyfrowej, a następnie w postaci modelu fizycznego. Projekt realizowany był dla Muzeum Etnograficznego w Warszawie, ale jego zamawiającymi byli również The Gombin Society, czyli stowarzyszenie potomków żydów gąbińskich żyjących głównie w Stanach, Wielkiej Brytanii i Izraelu. Praca nad rekonstrukcją zaowocowała kolejnymi działaniami wobec tego tematu: powstała animacja z wnętrza synagogi, w mieście odbył się szereg spotkań. Wieńczącym działaniem w ostatnich latach była tablica pamiątkowa na rynku w Gąbinie, którą zaprojektowaliśmy wspólnie z Wojtkiem Wasilewskim. Po wielu latach oporów politycznych i społecznych udało się upamiętnić miejsce oraz historię tej społeczności.

Tuż przed pandemią aplikowałem także na międzynarodowy projekt „Ćwiczenia Nowoczesności” organizowany przez Instytut Pileckiego w Berlinie, Liebling House w Tel Awiwie i Bauhaus University w Weimarze. Był to trilateralny projekt polsko-niemiecko-izraelski poświęcony zagadnieniu dobra wspólnego, a wraz z nim – analizie koncepcji wspólnoty, the commons, a także różnych rodzajów wspólnotowości. Kierując uwagę uczestników ku temu, co kolektywne i/lub współdzielone, zachęcaliśmy ich do refleksji nad relacjami społecznymi w XX wieku, opartymi na wspólnej tożsamości (historycznej, religijnej, narodowej czy klasowej), wspólnych interesach i potrzebach. Uczestnicy brali także udział w dyskusjach na temat tego, co wspólne. Akademia miała umożliwić stworzenie przestrzeni do dialogu i stawiania pytań o znaczenie oraz rolę wspólnot w kształtowaniu się nowoczesnych państw, miast i społeczeństw. W centrum zainteresowania znalazły się różne formy życia zbiorowego, takie jak miasto, wieś, kibuc czy co-housing, a także ich relacje z przyrodą i środowiskiem naturalnym. Koncepcja miasta-ogrodu czy modernistyczne ideały, dowartościowujące dostęp do światła, zieleni i świeżego powietrza, stanowią bowiem atrakcyjny punkt odniesienia także dla współczesnych dyskusji na temat relacji człowieka z naturą. Te dwa zagadnienia – przestrzeń wspólna i relacje człowieka z naturą – oraz ich ujęcie w różnych koncepcjach modernistycznych wytyczyły obszar tematyczny dla konkursu stypendialnego na projekty artystyczne w roku 2020. Braliśmy więc udział w tygodniowych rezydencjach i pobytach studyjnych w Tel Awiwie, Warszawie, Gdyni i Berlinie. Grupa 15 uczestników i uczestniczek z trzech krajów rozważała poprzez warsztaty, spotkania, wykłady i działania performatywne, czy strategie te są nadal żywe.

Bywają też momenty, że podejmuję się oddolnych projektów z twórcami z innych dyscyplin. Wspólnie z Grześkiem Martem, artystą interdyscyplinarnym, Piotrem Peszatem, jednym z najciekawszych kompozytorów swojego pokolenia, oraz Wojtkiem Kiwerem, twórcą muzyki elektronicznej, współpracującym z różnymi teatrami, przeprowadziliśmy działania site-specific w kamieniołomie w Józefowie na Lubelszczyźnie w pobliżu domu rodzinnego ojca Grześka. Było to dla mnie nowe, ciekawe doświadczenie, bo byłem w nim z jednej strony performerem, z drugiej rzeźbiarzem, architektem konstruującym na bieżąco tymczasowe obiekty ze znalezionych kamieni. Całość filmował Grzesiek Mart, dokumentując sytuację z różnych planów, m.in. drona. Powstała w ten sposób etiuda, rodzaj teledysku, filmu artystycznego, na który zareagowali Peszat z Kiwerem. Chcielibyśmy to działanie rozwinąć. Głównym jego inicjatorem jest jednak Grzesiek Mart, z którym miałem okazję niejednokrotnie współpracować.

A.J.M.: Jesteś jednym z trzech „filarów” fundacji Galeria Piana, obok Filipa Rybkowskiego i Michał Zawady.

M.S.: Galeria Piana jest przestrzenią, o której myśleliśmy od lat. Przyjaźnimy się, ale też mamy chyba podobny ogląd sceny artystycznej. Zauważyliśmy szereg jej problemów oraz chcieliśmy zbudować jakąś platformę, przez którą będziemy mogli wspólnie z zaproszonymi artystami wypowiadać się na interesujące nas tematy. Jesteśmy także związani z Wydziałem Malarstwa ASP w Krakowie, co sprawia, że jesteśmy na bieżąco z tym co dzieje się w środowisku uczelnianym. Naszą ideą było spotkanie uznanych twórców z młodymi absolwentami i absolwentkami. Działalność Fundacji Galerii Piana koncentruje się więc na mapowaniu i promowaniu najnowszych zjawisk w sztukach wizualnych, ze szczególnym uwzględnieniem krakowskiej sceny artystycznej.

W naszym mniemaniu Galeria daje przestrzeń do prezentacji twórczości najmłodszych, w tym debiutujących artystów, włączając ją w szerszy kontekst świata sztuki. Pragniemy być nie tylko przestrzenią wystawienniczą, ale również miejscem refleksji teoretycznej na temat sztuki, a także społeczności, wspólnoty i środowiska. Nasza dwuletnia, bardzo intensywna działalność wydaje się sukcesem. Mamy różne plany, staramy się budować relacje z podobnymi bytami jak my, mapujemy scenę ośrodków prowadzonych przez artystów (artist-run spaces) w Europie Środkowej, udało nam się już realizować wspólne działania m.in. z kolektywem SKURC z Budapesztu, jesteśmy w trakcie wystawy Gabriela Stoiana, rumuńskiego artysty działającego we Frankfurcie nad Menem, chcemy te relacje rozbudowywać, stworzyć być może przestrzeń rezydencyjną. Staliśmy się ważnym i stałym punktem na kulturalnej mapie Krakowa, ale jesteśmy także poważnie traktowani i obserwowani przez środowisko artystyczne Warszawy. Dowodem na to jest nasz udział w Warsaw Gallery Weekend tej jesieni.

A.J.M.: W ubiegłym roku rozpocząłeś współpracę z Grzegorzem Sztwiertnią jako jego asystent w pracowni na Wydziale Malarstwa krakowskiej ASP. Jaka jest Twoja „wizja” pracy ze studentami?

M.S.: Współprowadzimy IV pracownię malarstwa. Jest to dla mnie bardzo ciekawa sytuacja. Cenię bardzo zarówno twórczość, jak i osobowość Grzegorza. Myślę, że to wyjątkowa, uznana postać nie tylko w naszym środowisku. Tym, co go wyróżnia, jest swoista intensywność i powaga w zadaniach, których się podejmuje. Łączy nas natomiast jakaś wspólna metodologia pracy, pewien konceptualny rodowód praktyki i namysł nad obrazem czy generalnie nad aktywnością twórczą. To chyba wyznacza punkty wspólne programu prowadzonej przez nas od niedawna pracowni. Zatem staramy się budować program w dialogu, jednocześnie reagując na współczesność, aktualne zjawiska. Myślę, że mamy jakieś pozawerbalne porozumienie i pewnie podobne oczekiwania. Zależy nam na dobrym kontakcie i budowaniu świadomości studentek i studentów.

A.J.M.: Podczas pandemii wyjechałeś na stypendium do Wiednia, w tym roku byłeś na tzw. pobycie studyjnym w USA. Jak oceniasz te wyjazdy?

M.S.: Pobyt w Wiedniu był następstwem aplikowania o Stypendium Postdoc Rządu Austriackiego, które udało mi się uzyskać. Podczas pobytu badawczego zajmowałem się spuścizną słynnego architekta Fredericka Kieslera. Moje osobiste zainteresowanie Kieslerem wynikało z jego interdyscyplinarności. Jego prace łączą różne media: malarstwo, rzeźbę, architekturę i design. Na przecięciu tych dyscyplin rodziły się wyjątkowe, radykalne koncepcje. Według słynnego amerykańskiego architekta Philipa Johnsona Kiesler był jednym z najlepszych niepraktykujących architektów. Kiedy w latach dwudziestych XX wieku rozwijał teorię nieograniczonych, nieskończonych przestrzeni: domu, teatru, a nawet miasta, jego horyzont wyznaczała architektura modernistycznych form, typologia prostokątnych brył. W tym samym czasie Joan Miró malował karnawały falujących abstrakcji, Marcel Duchamp badał płynność etapów ruchu „aktów schodzących po schodach”, a Jean Arp tworzył biomorficzne rzeźby. Naturalne stało się więc dla Kieslera poszukiwanie korelacji między statycznymi architekturami Kazimierza Malewicza a sztuką przepływów. Dla Kieslera przestrzeń stała się toposem, który zajmował go we wszystkich okresach twórczej aktywności. Jego teoriom i praktyce artystycznej przyświecała idea stworzenia pozbawionej granic przestrzeni życiowej, uwolnionej od ścian i innych elementów przerywających jej ciągłość. Poszukiwanie przez artystę nowego modelu kształtowania relacji przestrzennych stanowiło grunt, na którym Kiesler badał możliwości redefinicji relacji między obiektem sztuki a odbiorcą oraz dążył do ukształtowania poprzez sztukę nowego sposobu doświadczania i postrzegania najbliższego otoczenia człowieka. Kiesler sugerował radykalne odejście od poglądów swoich słynnych kolegów, Waltera Gropiusa, László Moholy-Nagy’ego i Eero Saarinena, którzy zdecydowanie opowiadali się za kształceniem manualnym, wiedzą o materiałach i uniwersalnymi zasadami projektowania. Kiesler popierał natomiast kształcenie studentów w zakresie szerokiego naukowego podejścia do problemów poprzez innowacyjne badania laboratoryjne, które mogą generować nowe sposoby niezależnego i kreatywnego myślenia. Tyle o nim w największym skrócie.

Podczas tego pobytu miałem okazję poznać wielu żyjących, ciekawych artystów i badaczy. Byłem związany z University of Applied Arts. Nadzór nad moimi działaniami sprawował prof. Matthias Boeckl, wybitny historyk i teoretyk architektury. Brałem też udział w zajęciach w studio Skulptur und Raum prof. Hansa Schabusa, niezwykle ciekawego i wpływowego austriackiego artysty. W trakcie pobytu miałem okazję widzieć ogrom wystaw, spektakli, spotkań. To był niezwykle owocny i intensywny czas. Minął rok, ale już zastanawiam się, jak mógłbym tam ewentualnie wrócić. Samo miasto jest absolutnie unikalne, jeśli chodzi o jego organizację, ekologię, dostęp do natury. Zwiedzałem je głównie na rowerze, a pod tym względem wiedeńska infrastruktura jest jedną z najlepszych na świecie. Podróżowałem też sporo po Austrii, odwiedziłem Słowenię, Monachium, Wenecję dwukrotnie, Udinese i wiele innych miast, miasteczek. Mobilność była wyjątkowo ważnym wymiarem tego pobytu. Wiedeń jest znakomicie zlokalizowany, co pozwala na eksplorowanie różnych części Europy.

W ciągu ostatniego roku miałem okazję odwiedzić jako visiting professor uczelnie w Izraelu oraz Stanach. Zeszłoroczny pobyt w Jerozolimie i Tel Awiwie na Bezalel był bardzo owocny. Nie był to mój pierwszy pobyt w tym kraju, tym razem jednak organizowany w pełni samodzielnie, więc miałem okazję przyjrzeć się wszystkim pozytywnym i negatywnym aspektom życia tam. Szczególnie wyróżniają Izrael niezwykle przyjaźni i otwarci ludzie. Poznałem tam wielu ciekawych artystów, kuratorów. To bardzo piękny kraj ze złożoną historią. Trudno jednoznacznie oceniać jego postawę. Mimo że jestem bardzo krytyczny w stosunku do jego polityki wobec Palestyny, rozumiem problematykę ich obecności w tej części świata. Większość ludzi, których poznałem, ma liberalne poglądy i nie utożsamiają się z nacjonalistycznymi zapędami władz. Ale jak widać i u nas w kraju, są to procesy, które ujawniły się w wielu państwach. Nacjonalistyczne i populistyczne partie rosną
w siłę, wykorzystując kryzysy migracyjne, finansowe oraz wojenne.

Mój pobyt w USA zakończył się dosłownie miesiąc temu. Byłem tam gościem Massachusetts College of Art and Design w Bostonie. Był to bardzo ciekawy, intensywny pobyt, pełen spotkań, wizyt studyjnych. Prowadziłem tam wykłady, miałem spotkania ze studentami i kadrę uczelni. Było to o tyle wyjątkowe, że przecierałem szlaki dla kolejnych wyjazdów, więc moim zadaniem stało się także zachęcenie tamtejszych studentów i profesorów do przyjazdu do Polski, do Krakowa. Uprawiałem więc w pewien sposób cultural diplomacy. Wyjazd obfitował również w całą masę wizyt w muzeach, fundacjach i rozmaitych galeriach z unikalnymi kolekcjami. Po czasie spędzonym w Bostonie wybrałem się jeszcze do Nowego Yorku i muszę przyznać, że miasto to zrobiło na mnie piorunujące wrażenie. Oczywiście i w tym wypadku bardzo intensywnie je zwiedzałem, spotykałem się z ludźmi.

Miejsce, które absolutnie było highlightem mojego pobytu, to Dia Beacon Art Foundation.  Realizuje swoją misję poprzez zlecanie projektów pojedynczym artystom, organizowanie wystaw, realizację instalacji specyficznych dla danego miejsca oraz staranne gromadzenie prac określonej grupy artystów z lat 60. i 70. ubiegłego wieku. Dia została założona w Nowym Jorku w 1974 roku przez Philippę de Menil, Heinera Friedricha i Helen Winkler, aby pomóc artystom w realizacji wizjonerskich projektów, których w przeciwnym razie nie można by zrealizować ze względu na skalę lub zakres. Obecnie fundacja składa się z dziewięciu stałych lokalizacji w Stanach Zjednoczonych i Niemczech, a także trzech zmieniających się przestrzeni wystawienniczych w stanie Nowy Jork. Oczywiście to temat na osobną rozmowę. Nowego Jorku nie da się opisać, trzeba go doświadczyć.

A.J.M.: Rozmawiamy w trakcie trwania Twojej wystawy zatytułowanej Constructopia w Biurze Wystaw Artystycznych w Tarnowie, na dworcu PKP, której mam przyjemność być kuratorką. To niełatwa przestrzeń do „opanowania” przez artystę. Czy mógłbyś zdradzić swój sekret na jej okiełznanie?

M.S.: W tym konkretnym wypadku postanowiłem wprowadzić rozwiązania architektoniczne, zaproponować obiekty, rodzaje ekspozytorów, które zorganizują przestrzeń, neutralizując nieco bardzo aktywną posadzkę. Charakter miejsca jest jego dużą wartością, stanowi jednak spore wyzwanie, jeśli chcemy nie tylko zawiesić obrazy na ścianie. Skupiłem się więc na „wpisaniu się” w tę przestrzeń obrazami, obiektami i elementami instalacji.

A.J.M.: Tradycyjnie już, na zakończenie, pytam artystów o ich plany na przyszłość…

M.S.: Plany na najbliższą przyszłość to organizacja naszej wystawy na WGW w Warszawie jako Galeria Piana, ale myślę już powoli o ewentualnych wyjazdach, stypendiach. Coś kroi się na horyzoncie. Cały czas pozostaję aktywny artystycznie i są pewne perspektywy wystawiennicze w najbliższym półroczu.

A.J.M.: Dziękuję za rozmowę.

Skip to content