pracownia Sary Piotrowskiej i Maćka Szczęśniaka
Anna Stankiewicz Małopolski Instytut Kultury w Krakowie Piotrowska/Szczęśniak atelier Z Sarą Piotrowską i Maciejem Szczęśniakiem rozmawia Martyna Nowicka MN.: (...)Piotrowska/Szczęśniak atelier
Z Sarą Piotrowską i Maciejem Szczęśniakiem rozmawia Martyna Nowicka
MN.: Zacznijmy od tej pracowni – kiedy się tu wprowadziliście i czemu zamiast normalnej „pracowni” macie „atelier”?
MS: Wprowadziliśmy się tu, żeby przygotować wystawę na Cracow Gallery Weekend KRAKERS, w kwietniu 2019 roku. Wynajęliśmy jedną salę, w której zrealizowaliśmy wystawę, a po Krakersie postanowiliśmy zatrzymać miejsce, poszerzyć je i tu zostać.
SP: Rozlaliśmy się na sąsiednią salę. Własne miejsce chodziło nam po głowie od dawna, pracujemy razem od 2015 roku i myśleliśmy o atelier jako o pracowni, ale też potencjalnym archiwum. Ponieważ od zawsze pracujemy z konkretnymi przestrzeniami, zgromadziliśmy tu resztki i pamiątki wszystkich poprzednich realizacji.
MS: Można powiedzieć, że to jest retrospektywna wystawa naszej działalności.
SP: Albo kolejna instalacja. Największą frajdę sprawia nam tworzenie wieloelementowych instalacji, w których każdy fragment ma znaczenie dla narracji. Tak samo myślimy o tym miejscu – gdziekolwiek skupisz wzrok, znajdziesz jakąś reminiscencję wcześniejszych prac.
MS: Takie podejście do przestrzeni jest pokłosiem naszych poprzednich działań. Jeszcze na studiach przejmowaliśmy mieszkania, nieużywane budynki, a na potrzeby dyplomu – Fabrykę Samochodów Osobowych na Żeraniu.
MN.: Opowiedzcie o tym.
SP: Można powiedzieć, że zaczęliśmy w Warszawie, od mieszkania, które zajmowaliśmy. Potem dryfowaliśmy przez miasto, poczynając od mieszkania ciotki Maćka po cały budynek Strabagu, który wybłagaliśmy od firmy.
MS: Ośmiopiętrowy budynek w centrum Warszawy był przeznaczony do wyburzenia. Zwróciliśmy się do reprezentanta tej firmy na Polskę, czy nie chciałby nam udostępnić tego budynku do działań artystycznych. Przyszliśmy na spotkanie z prezesem międzynarodowej korporacji, do biura na Brackiej z czapkami uszankami w rękach. Dostaliśmy wizytówki, a swój numer zostawiliśmy na wyrwanej kartce… Ale się udało, mieliśmy tam ogromną pracownię, do wyburzenia cały budynek był poligonem naszych działań.
MN.: Jak dużo czasu tam spędziliście?
SP: Prawie pięć miesięcy. To było ciekawe doświadczenie, bo praca przebiegała jak w ogromnym akwarium – widzieliśmy, co się działo wokół nas, na ulicy, ale ze względów bezpieczeństwa nikogo nie mogliśmy wpuszczać. Biurowiec przypominał Titanica: ludzie wstali od biurek i zostawili wszystko, łącznie z osobistymi kalendarzami. Wtedy odkryliśmy, że możemy robić dowolne rzeczy z przestrzenią, dowolnie ją nacechować, ona sama staje się medium. Wszystko, na co spoglądasz – ma znaczyć. Można powiedzieć, że to połączenie działań scenograficznych i artystycznych.
MN.: I kiedy to było? To był Wasz pierwszy wspólny projekt?
SP: Nie. Ale pierwszy poważny – w większości pracujemy nad wielomiesięcznymi projektami, można powiedzieć – parabadawczymi.
MS: Wtedy, w 2015 roku nasze badania nad duetem jako metodą pracy twórczej wyrażały się poprzez zajmowanie przestrzeni. W trakcie przygotowań do dyplomu pracowaliśmy z trzema różnymi jej typami – pierwszy to mieszkania, które zajmowaliśmy w trakcie pracy, drugi to opuszczony budynek Strabagu, zajmowany przez pięć miesięcy, a trzecim, finalnym była Fabryka FSO na Żeraniu w Warszawie, monumentalna hala o wielkości kilkudziesięciu tysięcy metrów kwadratowych – razem z innymi uczestnikami dostaliśmy ją do użytkowania za darmo.
SP: Tytuł naszego dyplomu to Trzecie – przedmiot wymagający ciągłego doświadczenia, cytat z Artura Żmijewskiego, który mówi o tym, że jakakolwiek wypowiedź twórcza wymaga ciągłej obecności artysty, ciągłego procesowania. Nasz projekt przybrał formę wspólnego języka, z którego do dziś korzystamy. Punktem wyjścia był temat duetu artystycznego: co to oznacza, że pracujemy z drugą osobą, gdzie przebiegają granice między pracą twórczą a życiem? Czy jeśli wyprzedzamy samochód, jadąc razem, to jest część projektu, czy nie? Od takich żartów po większe pytania, doszliśmy do wniosku, że nie potrzebujemy żadnego finału, wieńczącego dzieła. Interesowało nas to, co nazywaliśmy trzecim, jakość wytwarzana wspólnie, to, co zewnętrzne wobec obojga, ale wynikające ze wspólnej decyzji.
MS: Powstało bardzo dużo materiału wizualnego, obiektów, tekstów, a potem doszliśmy do wniosku, że chociaż w większości pracowaliśmy przez performanse dokamerowe i teksty, chcemy pokazać tylko książkę. Robiliśmy zdjęcia kalkulatorem, iPhone’em, profesjonalną kamerą, ale ostatecznie nie miało to żadnego znaczenia.
SP: Komisja naszego dyplomu dostała dwa możliwe zakończenia do wyboru. Zaaranżowaliśmy scenę koncertu w sali FSO oraz wjechaliśmy samochodem z komisją na przygotowany postument, żeby zamrozić tę sytuację „trzeciego”. Zaczęliśmy się wtedy chętniej posługiwać tekstem, nazywać różne rzeczy – przy pracy we dwójkę nie ma przedpojęciowej ekspresji, więcej jest uzgadniania. Dla nas ciekawe, że język jest znacznie ważniejszy niż w indywidualnej pracy.
MN.: Na ile te miejsca, w których pracowaliście wtedy, narzucały Wam jakieś tropy?
SP: To my wybieraliśmy przestrzenie do zajęcia – nie grzebaliśmy w przypadkowej sytuacji, tylko aktywnie szukaliśmy przestrzeni, która będzie tematem, gdzie będą te wszystkie elementy znaczeniowe, na których nam zależy.
MS: W Warszawie, w opuszczonym budynku, okazało się, że ekscytacja tą przestrzenią trochę nas wybija z naszych torów, że cieszymy się miejscem, obecnymi przedmiotami, a mniej myślimy o naszych założeniach. A przecież bez zaplecza merytorycznego to, co robimy, byłoby po prostu zabawą.
MN.: Z jakich przestrzeni korzystaliście po dyplomie?
SP: Zaczęliśmy okres nomadyczny. Na Biennale Młodych „Rybie oko” dostaliśmy nagrodę w postaci wystawy w Ustce, wprosiliśmy się od razu na rezydencję.
MS: Zawsze przejmujemy miejsca, które w jakiś sposób przynależą do projektu.
SP: Pierwszy taki oddech złapaliśmy w mieszkaniu ciotki Maćka, gdzie jest morze książek, tam pisaliśmy pracę teoretyczną. Poza tym pracowaliśmy w garażu moich rodziców, tam na przykład realizujemy prace snycerskie, w garażu mamy Maćka. Polegamy na uprzejmości rodziców i placówek, w których realizujemy wystawy.
MS: Pracowaliśmy też w hotelu, starannie wybranym ze względu na wysokie stężenie „hotelowości”, nie ekskluzywnym, tylko takim polskim hotelu z mniejszej miejscowości.
SP: Wyjechaliśmy z Warszawy, pracowaliśmy w przestrzeni, która miała być anonimowa, my wyjdziemy, a ktoś zmieni pościel. Niezależnie od tego, czy to był pokój hotelowy czy bar, korytarz, bilard, używaliśmy ich jako instrumentów do pracy.
MS: To też był rodzaj pracowni, przejętej przez nas na chwilę. Takie miejsca stają się rodzajem placu zabaw, bo przecież cieszy nas taka praca. Lubimy to robić.
SP: A może raczej szachownicy? Mój ruch spotyka się z jakąś odpowiedzią Maćka.
MN.: Jak sobie radziliście bez pracowni?
MS: Znajduje się zwykle jakieś miejsce, które się stawało naszą pracownią. Kawiarnia, mieszkanie, garaż, adaptowaliśmy przestrzenie publiczne i prywatne do własnych potrzeb.
SP: Ale sporo też wyjeżdżamy. Ja nie mam podzielnej uwagi, trudno mi działać w dwóch trybach, że w domu jest obiad, gadka, a tu nad czymś pracujemy. Zdarzało nam się wyjechać na Kaszuby na miesiąc, bo nie ma bodźców, które nas rozpraszają. Naszym bliskim łatwiej jest zrozumieć, że wyjechaliśmy i nas nie ma, niż powroty do domu, z którego jesteśmy zupełnie wyłączeni.
MS: Ludziom ciężko jest zrozumieć stuprocentowe zanurzenie w pracy. Nawet kiedy wychodzimy wieczorem, to dalej gdzieś w głowie tkwi to, nad czym pracujemy.
SP: Po tylu latach mamy też wspólny moment „bingo!”, z tych momentów, kiedy nagle się zaczyna układać. Jesteśmy przyzwyczajeni do polowych warunków, chociaż pewnie teraz mniej by się nam już chciało spać w samochodzie pod lotniskiem, wolimy zawiadować pracownią… Teraz przygotowujemy pierwszą wystawę, do której zaprosiliśmy innych twórców i twórczynie, to jest nowość, ale też radość dzielenia się naszą przestrzenią.
MN.: Czyli ta pracownia to właściwie pierwsze takie miejsce w Waszym życiu, łączące przestrzeń galeryjną z miejscem do pracy?
SP: Tak, dlatego też nazwaliśmy to dość pompatycznie „Atelier”, chcąc się rozkoszować tą sytuacją w całej rozciągłości.
MS: Mamy tu nie tylko obiekty, ale też zdjęcia z różnych okresów, to jest z Tamexu, a tu okres moich studiów w Krakowie. Tosty o poranku.
SP: A tu autor tosta, to zdjęcie z pleneru z Tarasewiczem. Schyłkowe upodlenie nastąpiło. Tam mamy sekcję brudną, obok obrazu Ladabóstwo o wiele mówiącym tytule. Obraz z wystawy Mity i ladacznice, z nagą dziewczyną, świetnie się komponuje z pracą z wiertarką. Tutaj są skupione materiały. Przestrzeń koncepcyjna, centrum dowodzenia to bez wątpienia nasze biurko, tam przynosimy wszystko, co ma zostać rozpatrzone. To biurko to też praca rzeźbiarska Maćka, nie prosta struktura, a seria przypór i umocnień, dokręcanych na bieżąco. Drewno pochodzi z recyklingu, z wystawy Artwork of the Future. Mamy nawet garderobę, wernisażowe ubrania wiszą, inne leżą. Kanapę też mamy pokrytą tkaniną po naszym performansie jako zespół Fleciki, a teraz siedzimy w sekcji towarzyskiej.
MS: W pracy najważniejsze są przerwy i nagrody, spędzamy tu dużo czasu i mamy rozbudowany system nagród.
SP: Zaczynamy pracę od kawki, siedzimy w fotelach…
MN.: Macie wygodne fotele, dużo roślin.
SP: I wszystko pozyskaliśmy bezgotówkowo. Okres prosperity zaczął się w tej pracowni, większość naszych przedsięwzięć miała inny charakter. Przygotowując wystawę w Berlinie, myliśmy się w galerii, a spaliśmy w samochodzie przy lotnisku Tempelhof – otwierając wystawę, staraliśmy się odprasować na tyle, na ile to możliwe w takich warunkach…
MS: W naszej praktyce szalenie ważne jest auto typu kombi. Bez tego nie da się zrobić sztuki.
SP: I wkrętarka.
MN.: Jak w takim razie wygląda Wasze korzystanie z tej przestrzeni? Jesteście tu codziennie?
MS: Prawie. Ja nie umiem pracować w domu, a przyjście tu to swego rodzaju imperatyw – obecność w pracowni wiąże się z pracą.
SP: Poza tym nasze atelier zapewnia nam niespotykaną gdzie indziej ilość przestrzeni, można się przejść, choćby między lodówką a biurkiem, można usiąść na chwilę, odetchnąć – to bodźcuje. Wolne miejsce to luksus, rzadkość.
MS: Zawsze byliśmy zwolennikami rygorystycznej pracy – kiedy zaczynamy coś robić, jesteśmy bardzo zasadniczy i dla siebie, i dla bliskich. To są zupełnie niepodzielne jednostki czasowe. Nie ma kaca, imprezy, romansu, jest praca. Jesteśmy tu od rana i działamy na różne sposoby – czasem zupełnie prozaicznie uzupełniamy stronę i portfolio, piszemy wnioski, czasem obmyślamy kolejne przedsięwzięcia.
SP: Pracujemy w ciągu dnia, w godzinach pocztowych, najlepiej od 8 do 18. Nie jesteśmy nocnymi markami, nie spełniamy tej romantycznej wizji artysty w nocnym szale twórczym. Są jakieś wyjątki, ale w naszym wypadku praca artystyczna to praca dzienna.
MS: Nasze podejście dobrze ilustruje cytat z Picassa, którym otwieraliśmy atelier: „Gdy przychodzi natchnienie, zastaje nas przy pracy”.
MN.: Czy Wasze działania w pracowni są zależne od potrzeb? Widzę, że chociaż pracujecie w dwójkę, macie cztery różne stanowiska pracy – używacie ich różnie, w zależności od tego, nad czym pracujecie?
SP: Czasem nasi bliscy przychodzą tu pracować. My, niezależnie od podejmowanych tematów, pracujemy przy tym królewskim biurku na środku.
MS: A przestrzeń jest modułowa, łatwo ją dostosować do naszych aktualnych potrzeb.
SP: Nakręciliśmy ostatnio wideo, które w całości dzieje się w pracowni. Nie obrażamy się też na kolor ścian, okazuje się, że tył wszystkich regipsowych płyt ma dokładnie ten sam odcień zielonego, więc bardzo prosto można przygotować green cube. Dostosowujemy się do tej przestrzeni.
MS: W drugim pomieszczeniu dodaliśmy do ścian écru posadzkę w tym samym kolorze, korzystamy z tego, co jest. Poza tym white cube’ów jest strasznie dużo.
SP: A nasze prace najlepiej wyglądają na zielonym (śmiech).
MN.: Jak widzicie swoją przyszłość po wyprowadzce z Telkomu?
SP: Mgliście.