pracownia Karoliny Jabłońskiej
Anna Stankiewicz Małopolski Instytut Kultury w Krakowie Z Karoliną Jabłońską rozmawia Agnieszka Jankowska-Marzec A.J.M.: Zorganizowanie „przyjaznej” i wygodnej przestrzeni (...)Z Karoliną Jabłońską rozmawia Agnieszka Jankowska-Marzec
A.J.M.: Zorganizowanie „przyjaznej” i wygodnej przestrzeni do pracy jest ważne dla każdego artysty. Kiedy udało Ci się po raz pierwszy wygospodarować własny kąt do pracy?
K.J.: Szybko, bo już na trzecim roku studiów podnajęłam pokój w mieszkaniu Łukasza Stokłosy, które było równocześnie jego pracownią. To było fajne, chyba roczne doświadczenie, malować w tym samym miejscu co Łukasz, którego twórczość bardzo cenię. Wprawdzie działaliśmy w jednym mieszkaniu, ale nie przeszkadzaliśmy sobie, właściwie miałam poczucie, że pracuję tam sama. Potem wyjechałam na wymianę Erasmus i kiedy wróciłam, rozpoczęła się era Telpodu.
A.J.M.: Czyli budynku, w którym w przeszłości mieściły się Krakowskie Zakłady Elektroniczne Unitra-Telpod (do 2002 r) na krakowskim Zabłociu.
K.J.: Dokładnie tak, moją pracownię stanowił niewielki pokój o wymiarach ok. 11 metrów kwadratowych, na szóstym piętrze. Kiedy było już wiadomo, że Telpod w swojej dotychczasowej formie chyli się ku upadkowi (mam na myśli postindustrialny, wielki budynek wynajmowany głównie przez małe firmy, manufaktury i artystów), stały się możliwe różne roszady lokalowe. Wiele osób, w tym i ja, przeniosło się do większych pomieszczeń, które mogliśmy wynajmować za dość niskie kwoty. Zmieniłam więc pracownię na znacznie większą, na szóstym piętrze. Była to najlepsza przestrzeń do pracy, jaką kiedykolwiek dysponowałam.
A.J.M.: Co ją wyróżniało?
K.J.: Wspaniały widok na Wawel i całe miasto; możliwość podziwiania trochę „kiczowatych” zachodów słońca, ale oczywiście nie było to najważniejsze. Niski czynsz. Kwadratowa, ustawna przestrzeń, co jest wygodne, gdy przygotowuje się płótno, daje także możliwość tak zwanego odejścia od obrazu podczas jego malowania i wystarczająco dużo miejsca przy pakowaniu płócien na wystawę. Poza tym w pracowni był wydzielony schowek, gdzie mogłam przechowywać gotowe obrazy, które się nie kurzyły, i „kącik gastronomiczny”. Było ciepło (ogrzewanie miejskie) i jasno (jedna ze ścian składała się wyłącznie z szyb). Nic dodać, nic ująć.
A.J.M.: Wspominałaś też o wyjątkowej atmosferze…
K.J.: Tak, mogłabym ją może nazwać atmosferą pracy. W Telpodzie pracownie mieli moi przyjaciele – malarze i malarki, z którymi w każdej chwili mogłam się spotkać, wypić kawę, porozmawiać i w pewien sposób „napędzać” się do dalszych działań. Lubiłam też świadomość, że obok mnie ludzie przychodzą do swoich zakładów czy firm i że jest to właśnie miejsce, w którym po prostu się pracuje. Gdy Telpod zakończył działalność, to znaczy deweloper przerobił go na akademik i nas wyeksmitował, zaczęłam szukać nowej pracowni wraz z Tomkiem Kręcickim i Cyrylem Polaczkiem. Udało się nam zorganizować pracownie (każda w osobnym pokoju) w mieszkaniu mieszczącym się przy ul. Rakowickiej. To miejsce było dobre na tamten czas i jest związane z wieloma ciekawymi wspomnieniami. Oprócz pracowni prowadziliśmy tam też Galerię Potencja. Niemniej jednak moja pracownia była dość wąska, nie starczało mi już miejsca. Poza tym – na samym początku naszej historii na Rakowickiej – wydarzył się tam pożar, który swój początek miał właśnie w mojej pracowni. Na szczęście obyło się bez większych strat. Na moim biurku stały spreje, które pod wpływem ciepła zaczęły wybuchać, co z kolei obudziło sąsiadów (cała sytuacja działa się w środku nocy). Dzięki szybkiej interwencji straży pożarnej sytuacja została opanowana. Dla mnie było to jednak traumatyczne doświadczenie. Często po powrocie z pracowni do domu, już kładąc się spać, zaczynałam się niepokoić, czy wszystko jest wyłączone (odkąd wydarzył się pożar, codziennie przed wyjściem z pracowni wykręcaliśmy bezpieczniki), i wracałam sprawdzić, czy rzeczywiście tak jest. Miałam też z tyłu głowy, że nasza obecność w tym mieszkaniu może być uciążliwa dla sąsiadów (zapach terpentyny), więc zaczęłam szukać kolejnego lokum. Na początku trafiłam na wielkie mieszkanie przy ulicy Dunajewskiego. Jego metraż był idealny, ale znajdowało się na drugim piętrze w kamienicy, nie było też ogrzewania, więc stwierdziłam, że powinnam szukać czegoś innego. Natomiast lokal na Dunajewskiego zamiast mnie wynajął Tomek Kręcicki.
A.J.M.: Pracownia, w której obecnie się znajdujemy, jest ogrzewana, ale mieści się w suterenie i niestety nie można z niej podziwiać żadnych widoków, ma jednak zapewne swoje zalety?
K.J.: Zaletą jest fakt, że znajduje się blisko mojego mieszkania, nie tracę więc czasu na dojazdy. Po drugie, odkąd wzięliśmy psa, suczkę Jolę, ważne jest, że w ciągu dnia mogę z nią wyjść na spacer.
A.J.M.: A może wygodniej byłoby Ci mieszkać i pracować w tej samej przestrzeni, wtedy Jola mogłaby aktywnie uczestniczyć w życiu pracownianym :).
K.J.: Lubię wychodzić z mieszkania do pracy. Zresztą odkąd mam psa i mieszkam tak blisko domu, udało mi się wypracować dobrze funkcjonujący system działania. Przychodzę zwykle do pracowni około godziny 9 i pracuję do 15, wracam do domu i gotuję obiad, często niestety kupuję coś gotowego do jedzenia, potem wychodzę z Jolą na spacer. Wracam do pracowni około godziny 17 i zwykle jestem do 19–20. Zazwyczaj bywam w pracowni codziennie, chyba że coś się wydarzy, mam zaplanowany jakiś wyjazd lub spotkanie. Zwykle podczas pracy słucham podcastów lub audiobooków. Nowe odcinki moich ulubionych podcastów pojawiają się najczęściej w soboty, więc w poniedziałki zawsze mam czego słuchać, potem w ciągu tygodnia muszę szukać czegoś nowego.
A.J.M.: A goście często Cię odwiedzają? Urządzasz imprezy dla znajomych?
K.J.: Spotkanie towarzyskie było raz, pracownia jest przede wszystkim moim miejscem pracy, poza tym lokalizacja mojej pracowni nie ma imprezowej atmosfery.
A.J.M.: Jesteś współtwórczynią z Tomkiem Kręcickim i Cyrylem Polaczkiem chyba najbardziej znaczącego „start-upu” artystycznego ostatnich lat, czyli „Potencji”. Jak z perspektywy blisko dekady Waszej wspólnej aktywności twórczej oceniasz to doświadczenie?
K.J.: Nie sposób nie docenić roli, jaką odegrała w moim rozwoju artystycznym i osobistym. Wraz z chłopakami uczyliśmy się razem malować, napędzaliśmy się do pracy. Okazało się, że zainspirowaliśmy także innych młodych artystów do wspólnych działań. Założenie przez nas grupy Potencja nie było pijarową zagrywką, nie mieliśmy szczegółowego planu działań, byliśmy po prostu studentami, którzy znaleźli wspólny język, a potem wykorzystywali szanse, jakie były nam dane.
A.J.M.: Odnieśliście sukces nie tylko jako grupa, ale przede wszystkim indywidualnie, chciałabym więc zapytać: jaką rolę odegrały w Twoim życiu zawodowym nagrody, których całkiem sporo zgromadziłaś na swoim koncie?
K.J.: Ich otrzymanie wiązało się często z mniej lub bardziej zabawnymi sytuacjami, choćby uczelniany „Konkurs na dzieło”, który wygrałam w roku 2015, wspominam bardzo miło. Startowałam w nim także rok wcześniej i wiąże się z tym ciekawa historia. Zgłosiłam wtedy do konkursu pracę (stanowiącą obraz z cyklu, który ukazywał mnie wykonującą różne zawody) przedstawiającą weterynarkę, która bada konia, trzymając rękę w jego zadzie. Praca zyskała uznanie tylko jednej jurorki, Marty Tarabuły, właścicielki galerii „Zderzak”, która, gdy dowiedziała się, że mój obraz nie zyskał aprobaty innych członków komisji, postanowiła wycofać się z prac komisji konkursowej. Potem zaprosiła mnie do współpracy ze swoją galerią, co było dla mnie na tamten czas bardzo ciekawym doświadczeniem. Z kolei w 2016 brałam udział w Konkursie Gepperta, w którym dostałam nagrodę Dolnośląskiego Klubu Kapitału. Na wystawie konkursowej moje obrazy zobaczył Łukasz Gorczyca z Galerii Raster, który wkrótce odwiedził mnie wraz z Michałem Kaczyńskim w pracowni i zaproponował współpracę. Rok później Tomek dostał nagrodę na Bielskiej Jesieni. Była to dla nas ważna edycja także ze względu na zawarte tam znajomości. Tamtą edycję Bielskiej wygrała Martyna Czech, której zaproponowaliśmy zorganizowanie wystawy w Potencji. W Bielsku spotkaliśmy też Marcina Wiekieraka, który został największym sprzymierzeńcem Potencji. Między innymi przez rok opłacał czynsz za lokal galerii na krakowskim Podgórzu, co na początku naszego funkcjonowania było wielkim wsparciem.
Konkursy były ważne, ale nie ze względu na nagrody, ale nieoczywiste spotkania, jakie im zawsze towarzyszyły.
A.J.M.: A jak sobie radziłaś z krytyką, która pojawiła się, gdy stałaś się jedną z najbardziej rozpoznawalnych malarek młodego pokolenia?
K.J.: W tej chwili nie pamiętam żadnej krytyki. Zawsze miałam swoje środowisko, przyjaciół z naszej „branży”, z którymi – jeśli krytyka się pojawiała – mogliśmy ją przedyskutować. Otaczało mnie dużo życzliwych mi osób, jeśli była jakaś krytyka, to może na samym początku. W ogóle myślę, że za mało u nas pola do dyskusji, oceny, no i w ogóle rozmowy o sztuce.
A.J.M.: Wszyscy, którzy znają Twoje malarstwo, bez trudu dostrzegają, że jesteś jego główną bohaterką. Czy traktujesz je jako rodzaj intymnego pamiętnika?
K.J.: Zupełnie nie traktuję swojego malarstwa jako pamiętnika. Oczywiście często używam autoportretu, co może sugerować, że opowiadane przeze mnie historie są bardzo osobiste. Powiedziałabym jednak, że traktuję siebie jako pewien odnośnik (moją twarz, moje emocje, pomieszczenia czy pejzaże, które mnie otaczają) do opowiedzenia jakiejś uniwersalnej historii, w której inni także mogą się odnaleźć. Historie z moich obrazów są wymyślone, wiadomo jednak, że jest w nich też dużo mnie.
A.J.M.: Malujesz małomiasteczkowy świat, kluby czy raczej prowincjonalne dyskoteki, gdzie toczą się walki damsko-męskie?
K.J.: Myślę, że chodzi Ci o obrazy z wystawy Ślisko. Miałam wtedy bojowy nastrój, pewność siebie, poczucie siły, może odrobinę frywolności, i właśnie w ten sposób chciałam ją przekazać. To jest tylko scenografia, która służyła mi do wyrażania nastroju, jaki wtedy odczuwałam, na przełomie roku 2018–19.
A.J.M.: Twoje prace z ubiegłego, dwa tysiące dwudziestego roku są już inne, przenika je nastrój melancholii, wyrażony choćby w gamie barwnej, w której dominują różne odcienie błękitu.
K.J.: To prawda, nie ukrywam, że pandemia tak na mnie wpłynęła, ulotniła się gdzieś atmosfera walki, na moich płótnach pojawia się często samotna dziewczyna albo w ogóle rezygnuję z przedstawiania postaci. Obecnie znów przechodzę przemianę, wracam do jaśniejszej kolorystyki i jak zawsze maluję autoportrety. Dla mnie każdy obraz jest nowym krokiem, kolejnym w historii, którą opowiadam. Choć obrazy są autonomiczne, to zawsze w pewien sposób do siebie nawiązują. Czasami tym łącznikiem jest motyw, który powtarzam w obrazie (np. szczegóły stroju czy inne rekwizyty).
A.J.M.: Obrazy powstałe w okresie pandemii pokazałaś na wystawie Room Tour w duecie z Sophie Thun. Jak doszło do waszej współpracy?
K.J.: Bardzo chciałam zrobić wystawę w duecie z drugą artystką. W trakcie rozmów padały różne propozycje, ale prace Sophie szczególnie do mnie trafiły – myślę, że ona też coś zobaczyła w moich, bo mimo że jest bardzo zapracowana, zgodziła się na wspólną wystawę.
Przez pandemię praca była trochę utrudniona: Sophie mieszka w Wiedniu, granice przez jakiś czas zamknięto, więc nie mogłyśmy się normalnie spotkać. Pisałyśmy za to dużo maili, co było bardzo fajne. W lipcu 2020 Sophie miała wystawę w wiedeńskim Secession, która przez lockdown była zamknięta dla publiczności. Przez to, a może dzięki temu, Sophie wykorzystała sytuację i na czas trwania wystawy w salach Secession zorganizowała sobie studio fotograficzne z ciemnią. Publiczność mogła oglądać, co się dzieje, dzięki kamerom tam umieszczonym. Był to codzienny live stream, ja sama, przychodząc do pracowni, otwierałam komputer i sprawdzałam, czy Sophie jest już na miejscu i co aktualnie robi. Wiem, że w tamtym czasie pracowała między innymi nad naszą wspólną wystawą, z której jestem bardzo zadowolona. Uważam, że znalazłyśmy wiele wspólnych punktów i powstała z tego ciekawa historia.
A.J.M.: Co jest dla Ciebie najważniejsze w malarstwie?
K.J.: Nigdy nie potrafiłam na to pytanie precyzyjnie odpowiedzieć. Chyba po prostu fakt, że potrafię to robić, sprawia mi to przyjemność, i że każdy obraz wciąż jest dla mnie czymś nowym. Lubię też być sama, a malowanie tego wymaga.
A.J.M.: Szybko malujesz?
K.J.: Tak, nie ślęczę tygodniami nad płótnem. Najtrudniej jest mi obraz „wymyślić”. Nie szkicuję dużo przed rozpoczęciem pracy. Mam szkicownik, w którym notuję pomysły, ale nie nagromadziłam ich jakoś „na zapas”. Obrazy właściwie, mówiąc kolokwialnie, przychodzą mi do głowy praktycznie gotowe, muszę sobie to potem szybko narysować, a finalna wersja obrazu jest czymś jeszcze innym.
A.J.M.: Ale jeśli dobrze pamiętam, kiedyś wykonywałaś dużo rysunków sprejem?
K.J.:To prawda, tymi rysunkami początkowo „ustawiałam” sobie kompozycję w obrazach, z czasem zyskały status prac autonomicznych, ale obecnie przestałam je wykonywać.
A.J.M.: Czym się inspirujesz?
K.J.: Jest cały wachlarz inspiracji. Istotne są podróże i wystawy, które gdzieś w świecie zobaczyłam (przed pandemią), które na długo pozostają w mojej pamięci. Na pierwszym roku studiów byliśmy na wycieczce szlakiem Praga–Budapeszt–Wiedeń i do dzisiaj chętnie wracam do katalogu Nightfall. New Tendencies in Figurative Painting, który z tej podróży przywiozłam. Ważny jest też Instagram, internet, ale przede wszystkim książki, które lubię czytać. W czasie pandemii czytałam dzienniki i inne utwory Sylvii Plath – doskonale współgrały z moim ówczesnym nastrojem.
A.J.M.: Czy możesz zdradzić mi plany na najbliższą przyszłość?
K.J.: Mam nadzieję, że w końcu wydarzy się wspólna wystawa Potencji w BWA Zielona Góra. Przez pandemię była już wielokrotnie przekładana. Ma jej towarzyszyć katalog i to jest naprawdę to, na co czekam z niecierpliwością. Pod koniec wakacji wyjeżdżam na rezydencję do Brukseli, co też jest dość ekscytujące. W październiku, na gdańskim festiwalu Narracje, ma mieć premierę kolejny film Potencji pod tytułem Sonda – i to kolejna rzecz, której nie mogę się doczekać.
A.J.M.: Dziękuję za rozmowę.
http://www.karolinajablonska.com
https://instagram.com/karolina_jab?utm_medium=copy_link @potencja https://instagram.com/potencja?utm_medium=copy_link,